„Fakty i Mity” nr 17/2018
Wybory samorządowe powinny być szczególnie wygodne dla ugrupowań lewicowych. Te nadchodzące mogą jednak okazać się kolejną porażką.
Samorząd z natury rzeczy jest lewicowy. Zbudowany bowiem jest na przekonaniu, że ludzie sami są w stanie zorganizować swoje sprawy lepiej, niż jakieś odległe „Centrum”. Dotyczy to zarówno środowisk profesjonalistów tworzących swoje samorządy zawodowe, jak też wspólnot lokalnych organizujących swoje codzienne życie. Lepiej władzę rozpraszać, niż skupiać w rękach wąskiej elity. Lepiej decentralizować środki publiczne.
Jeśli ktoś przejrzy rządowy dokument – i to przyjęty przez gabinet konserwatywnych PO i PSL – pod chwytliwym tytułem „Krajowa Polityka Miejska 2023”, przekona się, ile tam lewicowych myśli i postulatów. Mówi się na przykład o wciąganiu do decydowania o sprawach miast ich mieszkańców, o zapewnieniu dostępnych, wysokiej jakości usług publicznych, o preferowaniu transportu zbiorowego i ruchu rowerowego, przeciwdziałaniu „rozlewaniu się miast” i promowaniu idei miasta zwartego, rewitalizacji obszarów zdegradowanych i priorytecie dla inwestowania na wcześniej zagospodarowanych terenach; a nawet o przygotowaniu miast do zmian klimatu poprzez ochronę środowiska i radykalne zwiększenie efektywności energetycznej. To nie ulotka europejskich socjalistów czy zielonych, lecz kierunki rozwoju miast, które powinny być wspierane przez rząd z myślą o powstawaniu tzw. Smart Cities – miast inteligentnych.
Skoro tak, to lewica powinna w samorządzie terytorialnym być potęgą.
Czym będziemy się kierować?
Za pół roku wybierzemy radnych, burmistrzów, wójtów i prezydentów. Wiadomo, będziemy kierować się różnymi przesłankami: w dużej części polityką, trochę – praktyczną znajomością kandydatów (zwłaszcza w mniejszych wspólnotach). W najmniejszym stopniu, niestety, własnymi przemyśleniami o tym, jak wyobrażamy sobie przestrzeń publiczną, w której żyjemy. Nie chodzi tylko o ład architektoniczny, ale przede wszystkim o jakość szkół, kolejki do lekarzy i szpitali, inwestycje dające dobre miejsca pracy, sposób wykorzystania unijnych pieniędzy. O to, czy będziemy mieli zabiegi in vitro, czy więcej rekolekcji i pomników Lecha Kaczyńskiego z żołnierzami wyklętymi. Czy administracja będzie życzliwa i pomocna, czy uciążliwa. Krótko mówiąc: czy dobrze będzie nam się żyło w naszym małym zakątku świata.
Gdybyśmy w Polsce mieli mocną lewicę, udałoby jej się wcisnąć do dyskusji przedwyborczych takie tematy (zresztą z bezpośrednią polityczną korzyścią dla niej samej). Jednak nasza scena jest rozdarta między agresywnym populizmem i niepozbieranym konserwatyzmem. Prawo i Sprawiedliwość będzie więc mobilizować swoich wyborców i zabiegać o niezdecydowanych lansując ideę „państwa rozdawniczego”. Próbkę tego mieliśmy na niedawnej konwencji samorządowej tej partii. Trzysta złotych wyprawki szkolnej na dziecko, emerytury dla niepracujących matek minimum czworga pociech, bezpłatne leki dla kobiet w ciąży, benefity dla kobiet szybko rodzących drugie dziecko – to wszystko ma się nijak do kompetencji samorządu. Stworzy jednak przychylny dla partii rządzącej klimat, który – zgodnie z założeniami jej strategów – ma spowodować, by wyborcy wśród kandydatów szukali nazwisk, przy których znajdą się te trzy kluczowe literki: „PiS”.
Partia Kaczyńskiego musi pokazać, że jej poparcie realnie wzrosło od października 2015 i że ma szanse na większość konstytucyjną za rok. Ponadto, już obrosła w lokalnych działaczy domagających się dostępu do słoja z konfiturami; widzą, że jedni przyznają sobie wielotysięczne premie i nagrody, inni garściami czerpią ze spółek Skarbu Państwa. A oni, co?
„Teraz, K…, My!”
Konserwatywna Koalicja Obywatelska idzie do wyborów z hasłem: „Połączyliśmy się. I to (nam) wystarczy”. PO ma doświadczenia samorządowe, kompletnie jednak nie potrafi przełożyć swoich postulatów na cokolwiek atrakcyjnego, chwytliwego, czy w ogóle zrozumiałego dla przeciętnego mieszkańca wielkiej aglomeracji lub małego miasteczka. Mówienie o pozostawieniu do dyspozycji lokalnych włodarzy wpływów z PIT-ów, CIT-ów i VAT-ów jest elektryzujące co najwyżej dla tych ostatnich; jakiego obywatela to porwie?
PSL jak co cztery lata skutecznie wykorzysta swoje atuty w gminach wiejskich.
Lewica Razem, Razem i inni
Lewica pójdzie do wyborów rozproszona. SLD ma setkę swoich prezydentów miast i burmistrzów (choć zdecydowana większość z nich kandydowała pod własnym, a nie partyjnym, szyldem). Według W. Czarzastego ma też ponad 3 tysiące radnych. Ci, którzy sprawując swe mandaty nie zasypiali gruszek w popiele, mają swoich wiernych wyborców. Na listach Sojuszu znajdzie się 16 tysięcy kandydatów – każdy przysporzy partii jakąś liczbę głosów. Na korzyść tej formacji będą grać rosnące notowania sondażowe, o ile utrzymają się do przełomu października i listopada. Ludzie chętniej głosują na tych, którzy mają realne szanse na wygraną.
Największe ugrupowanie tworzy komitet o nazwie „SLD – Lewica Razem”. To nazwa użyta już w 2014 r., więc niczego nie można zarzucić. Śmieszne jednak, że to nie na tych listach znajdą się kandydaci… partii Razem, która powstała rok później. Tam, gdzie młoda i radykalna lewica zdoła wystawić swoje listy, wyborca może więc być nieźle zdezorientowany. Ponieważ Razem jest bytem raczej wirtualnym, miejsc takich zapewne nie będzie zbyt wiele.
Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej pewnie wystartuje w Łodzi, gdzie jest najmocniejsza i może w stolicy; Paulina Piechna-Więckiewicz jest jedyną lewicową członkinią Rady Warszawy (choć została wybrana z listy SLD, który później porzuciła). Nowacka będzie próbowała wykorzystać kontakty z lokalnymi organizacjami kobiecymi, jakie nawiązała podczas zbierania podpisów pod inicjatywą „Ratujmy kobiety” – przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Potencjał wyborczy tych stowarzyszeń nie jest jednak pewny.
Jest jeszcze Robert Biedroń, prezydent Słupska, były poseł Ruchu Palikota, a wcześniej aktywista walczący o prawa gejów i lesbijek. Uchodzącego za nadzieję polskiej lewicy samorządowca podobno chętnie popieraliby socjaldemokraci każdej maści (nie jest pewne, czy wszyscy szczerze). Nie wiadomo, czy będzie się on ubiegał o reelekcję w swoim mieście. Jeśli nawet – to nie ma gwarancji, z jakim skutkiem. Tak czy inaczej, nie da się go wystawić we wszystkich 66 wielkich miastach i 16 sejmikach, nie mówiąc o mniejszych miejscowościach. A wokół Biedronia nie widać innych liderów, mogących „ciągnąć” listy. Gospodarza Słupska wyraźnie ciągnie do wielkiej polityki. Mówi się o nim jako o możliwym kandydacie w wyborach prezydenckich 2020 r. lub o organizatorze partii wzorowanej na République En Marche Macrona. Na osobistej popularności sparzył się jednak niejeden – choćby prezydent Wrocławia Dutkiewicz, którego inicjatywy ponadlokalne generalnie ponosiły fiasko.
Ponieważ polityka miejska jest z natury lewicowa, naturalnym partnerem socjaldemokracji powinny być, wydawałoby się, ruchy miejskie. To lokalne stowarzyszenia lub niesformalizowane grupy domagające się załatwienia konkretnej sprawy w konkretnej miejscowości. Typowe „partie jednego tematu”: po osiągnięciu celu często rozchodzą się do domów. Cztery lata temu miały być nowym ważnym elementem mapy politycznej w skali lokalnej. Okazało się jednak, że często przegrywały wybory; jeśli udawało im się znaleźć w składzie Rad, gubili się w nie do końca znanej im rzeczywistości Realpolitik. Zobaczymy, jak będzie tym razem. Scenariusz może się powtórzyć.
W tego przeglądu wynika, że w nadchodzących wyborach lewą stronę sceny politycznej powinien „pozamiatać” SLD.