„W obronie lewicowego populizmu” – taki tytuł nosi napisana w 2018 roku kolejna książka niezwykle zasłużonej belgijskiej filozofki polityki Chantal Mouffe, od niedawna dostępna w Polsce dzięki pracy zespołu Krytyki Politycznej. Czym tak naprawdę jest lewicowy populizm, którego chce bronić autorka i czy to naprawdę inspirująca propozycja dla poszukującej nowych strategii lewicy?
Wyjściowym, a także i centralnym pojęciem książki jest moment populistyczny – sytuacja, w jakiej znalazła się hegemoniczna formacja neoliberalna, czyli okres kryzysu, spowodowanego wewnętrznymi sprzecznościami neoliberalizmu. Sprzeczności te widzimy na co dzień: rozziew pomiędzy liberalizmem gospodarczym w swej technokratycznej formie, a demokracją jako ideą władzy ludu, powoduje coraz bardziej drastyczne konwulsje europejskiej demokracji liberalnej. Najlepszym przykładem tego rozziewu jest coraz większa przepaść oddzielająca 1 proc. najbogatszych od reszty ludzkości; różnica ta nie dotyka tylko, jak mogłoby się wydawać, kwestii ekonomicznych, ale również, co dla Mouffe niezwykle ważne, mechanizmów demokratycznych. Wszak wpływ globalnej elity na instrumenty demokratyczne jest nieporównywalnie większy niż teoretycznie rządzącego w niej ludu, stanowiącego większość.
Początków neoliberalnej hegemonii Mouffe doszukuje się w ofensywie thatcheryzmu, którego zwycięstwo w Wielkiej Brytanii doprowadziło do zburzenia socjaldemokratycznego porządku Europy Zachodniej, opartego w główniej mierze na konsensusie związków zawodowych i władzy demokratycznej. Możliwość tej zwycięskiej ofensywy wynikała, zdaniem autorki, z niemożności przyjęcia w szeregi związków zawodowych i związanych z nimi partii lewicowych nowych podmiotów politycznych, mniejszości, feministek, ruchów emancypacji seksualnej etc., które na scenie politycznej pojawiły się po 1968 roku. Brak odpowiedzi na te zmiany ze strony lewicy stworzył dogodne możliwość dla wprowadzenia nowej formacji hegemonicznej, która zredefiniowała rzeczywistość za pomocą własnego języka i związanego z nim systemu wyobrażeniowego.
Szansa lewicy
Dziś system ów znalazł się w momencie, który zdaniem belgijskiej filozofki stwarza okazję do przejęcia inicjatywy przez formacje lewicowe. Mouffe jest przekonana, że na pierwszy plan mogą wysunąć się siły, które są przeciwne skrajnemu indywidualizmowi, atomizacji społeczeństwa czy dezintegracji wspólnoty, w zamian optując za szeroko rozumianą emancypacją, zarówno świata pracy, jak i mniejszości. Belgijska myślicielka jest oczywiście świadoma, że na kryzysie systemu nie korzysta tylko lewica i że ona raczej dopiero rozpoznaje nową rzeczywistość i stara się wypracować własną strategię (w co zresztą książka Mouffe się wpisuje). Istnieje jeszcze inna odpowiedź na dzisiejszy moment populistyczny, i jest nią odpowiedź prawicowa, która ostrze swej krytyki wymierza właśnie w feminizm, migrantów, ruch LGBT+, uderzając jednocześnie w nuty nacjonalistyczne. Nie ma zatem żadnej gwarancji, że moment populistyczny uzdrowi demokrację – może się okazać, że zakończenie kryzysu tylko pogłębi problemy formacji neoliberalnej i przypieczętuje jej antydemokratyczny charakter.
Lewicowa odpowiedź wymaga zdaniem Mouffe odejścia od esencjonalizmu politycznego, czyli przypisywania konkretnym grupom większej mocy sprawczej niż innym. Łatwo się domyślić, o jaką grupę konkretnie tutaj chodzi – mowa o klasie robotniczej, która przez ostatnie stulecie była główną grupą docelową polityków i polityczek lewicowych. Zamiast tego, proponuje autorka, lewica powinna postarać się stworzyć za pomocą nowej narracji nowy podmiot polityczny, którym byłby lud.
Jak stworzyć (polski) lud
Słowo stworzyć jest tutaj niezwykle istotne, ponieważ wedle Mouffe w sferze politycznej produkowane są sposoby naszego rozumienia rzeczywistości. Nie ma więc tutaj mowy o jakiejś już istniejącej zbiorowości, do której lewica powinna się zgłosić i o nią zawalczyć. Chodzi raczej o dyskursywnie powołany podmiot, który następnie dzięki reprodukcji przez lewicowe formacje polityczne stanie się aktywnym graczem politycznym. Określenie my-lud niesie za sobą, po Schmittowsku, określenie tych, którzy ludem nie są, a nie są nim oni – czyli oligarchia. Gdzie i jak ten podmiot powoływać? Nie inaczej, jak poprzez wywoływanie walk politycznych w miejscach, gdzie najłatwiej wskazać oponentów i ich konkurujące interesy. Dobrym przykładem użycia takiej dystynkcji jest afera reprywatyzacyjna w Warszawie, która opierała się na jasnym podłożu społecznym, wprost można było wskazać, gdzie jest lud, a gdzie ci, którzy bogacą się jego kosztem.
Lud miałby zostać powołany przez partie lewicowe za pomocą narracji, łączącej łańcuchem ekwiwalencji postulaty i interesy różnych grup społecznych wykluczonych przez neoliberalizm i buntujących się przeciwko populistycznej prawicy. Lewica powinna zdecydowanie zawalczyć także o tych, dla których narracje prawicowe są pociągające, nie zapominając jednocześnie o reprezentowaniu grup, które są przez narracje te represjonowane.
Spróbujmy przełożyć to na praktykę. W polskich warunkach owo powoływanie mogłoby oznaczać zdecydowany zwrot w kierunku elektoratu z małych ośrodków wyznającego konserwatywno-etatystyczne wartości, hołdujące narodowej wspólnocie, bez równoczesnego porzucania postulatów dotyczących praw człowieka, praw mniejszości. Można wyobrazić sobie lewicowo-patriotyczną narrację łączącą mniejszości seksualne – by doprowadzić tę myśl na sam jej skraj – i ludzi wiernych ideałom wolności narodu, mającym swe korzenie w polskim politycznym romantyzmie. Przykładem takiej mieszkanki może być Szkocka Partia Narodowa, czy też Sinn Fein, ale także niemiecka Die Linke oraz inne partie o mocno socjalistycznym sznycie, które zinternalizowały już postulaty – nazywane tak tutaj tylko dla uproszczenia – „tożsamościowe”.
Uzdrowić demokrację
Konsekwencją możliwego zwycięstwa populistycznej prawicy w walce o hegemonię, jak i dalszego trwania coraz bardziej pogrążonego w wewnętrznych sprzecznościach neoliberalizmu byłoby pogłębienie rozstroju narzędzi i instytucji demokratycznych. To walka o ich zachowanie, a raczej o zdecydowaną radykalizację w kierunku prawdziwie demokratycznym powinna być zdaniem Mouffe główną osią lewicowej strategii. Lewica więc powinna walczyć o to, by władza ludu stała się znów faktem, a nie tylko echem przeszłości. Jak to robić? Odwoływać się do idei demokracji, póki jest ona w dyskursie na centralnym miejscu, jest dla wszystkich wspólna i znana, a jej kryzys również jest powszechnie odczuwany. Omawiany strategia nie wiąże się z walką przeciwko demokracji liberalnej, tylko raczej z działaniem na rzecz jej uzdrowienia i pogłębienia. Aby nie wypaść poza ramy demokracji liberalnej, Mouffe proponuje zastąpić pojęcie wroga pojęciem agonistycznego przeciwnika, co określa sytuację sporu czy konfliktu, ale nie totalnej walki. Zabieg ten pozwala na zastosowanie określonej strategii na polu demokracji liberalnej, a nie zmusza do ucieczki w podejście rewolucyjne, które z perspektywy Mouffe zostało już zdezaktualizowane. Samo narzuca się w tym momencie pytanie: czy nie za wcześnie? Przecież o rewolucji non stop przypomina nam rzeczywistości, np. bunty społeczne w Chile, Libanie lub Iraku oraz brutalna reakcja na nie ze strony warstw posiadających, czy nawet sytuacja we Francji, kraju jak najbardziej położonym w zachodnioeuropejskim kręgu kulturowym, któremu przygląda się filozofka. Ta kwestia jednak zostaje pominięta.
To pierwszy problem. Kolejny to usytuowanie polityki – jako dyskursywnej praktyki stwarzającej rzeczywistość – w pozycji centralnej. Wszystko wobec polityki w takim ujęciu staje się wtórne. Rzeczywiste istnienie klas społecznych, różnic między nimi, sprzeczności i antagonizmów w łonie ludu wynika właśnie z działania polityki, nie jest czymś politykę tę definiującym. Mouffe nie rezygnuje z perspektywy antykapitalistycznej i kładzie nacisk na demokrację, jednak jej podejście z kolei pozbawia nas perspektywy strukturalnej, w jakiej funkcjonuje demokracja liberalna. Proponowana przez nią strategia, zbudowana na antyesencjonalizmie, pozbawia nas możliwości rozpoznania na polu produkcyjno-reprodukcyjno-klasowym. Nie można się przecież zgodzić, że każda z grup wykluczanych, opresjonowanych w ramach formacji neoliberalnej spełnia w niej tę samą rolę. Każda z nich zajmuje inne miejsce w strukturze produkcji i reprodukcji, a więc każda z osobna może w inny sposób stawiać opór i walczyć z hegemonią neoliberalną. Opór każdej z tych grup, mając inny charakter, ma też inne moce oddziaływania oraz stoją przed nim inne pułapki, które z oporu potrafią uczynić potwierdzenie formacji neoliberalnej.
Każdy ruch jest inny
Widzimy to na przykładzie niektórych odmian feminizmu, które chwalą indywidualizm, popierają bezkrytycznie pracę seksualną, występują całościowo przeciwko dotychczasowym formom wspólnotowości, które są również rozbrajane przez atomizujące aparaty neoliberalne. W pułapkę tę wpadły również niektóre odmiany ruchu LGBT+: aby wywalczyć swoje cele, niewątpliwie emancypacyjne, poszły na kompromis z wielkim kapitałem. Wszyscy znamy przecież obrazy z Pride Weeków, w których czynnie biorą udział korporacje, banki i fundusze inwestycyjne, ku zadowoleniu uczestników, przekonanych, że w ten sposób ich tożsamość i postulaty skutecznie wchodzą do głównego nurtu. Poza te zagrożenia stara się wykraczać rosnący na naszych oczach ruch Queer, zresztą cały czas będąc w dialogu z ruchem LGBT+, walczący o prawo do różnorodności, piętnując równocześnie hipokryzję kapitalizmu i iluzje wolności w neoliberalnym społeczeństwie. W zgoła innej sytuacji jest ruch lokatorski skupiony na walce z zawłaszczaniem przestrzeni przez kapitał, np. w celu zarabiania na wynajmie krótkoterminowym: jego postulatów nie da się po prostu wciągnąć w jakąś pseudoemancypacyjną narrację. To samo dotyczy również konfliktów pracowniczych w sferze produkcji czy reprodukcji: kapitał używa jeszcze innych narzędzi, by neutralizować ruchy nauczycielek, górników, pracownic i pracowników administracji państwowej, robotników i robotnic itd. Osobnym tematem jest również cały niezmiernie zróżnicowany wewnętrznie ruch ekologiczny i jego relacje z kapitałem, którego ekspansywne działanie samo przecież doprowadziło do dzisiejszej sytuacji klimatycznej.
Sama zmiana narracji proponowana przez Mouffe, której konsekwencją będzie połączenie grup opresjonowanych za pomocą łańcucha ekwiwalencji, nie wydaje się być zdolna do wywalczenia tak głębokich zmian w dzisiejszym społeczeństwie. Jej propozycja jest niezwykle ważna pod tym względem, że w ogóle zaistniała. Potrzebujemy takich punktów zaczepienia, by móc o strategii na nowe czasy rozmawiać. Wydaje się również, że termin momentu populistycznego celnie opisuje sytuację, w jakiej znajduje się dziś neoliberalizm.
Jednak prócz strategii ograniczającej się do pola politycznego, potrzebujemy również strategii rozciągającej się na pole produkcji-reprodukcji. To ona pozwoliłaby nam na całościową walkę o hegemonię w ramach demokracji liberalnej, nie ograniczając się tylko do prostych narracyjnych dychotomii. Potrzebne nam są propozycje rozwiązań systemowych, uruchamiających czynniki społeczne – działanie na ulicy i w fabryce, domu, korporacji, szkole, akademii, pozwalając tym samym na stworzenie realnej wspólnoty interesów różnych grup społecznych, a nie samej narracji tylko o niej mówiącej. To wydaje się dziś głównym wyzwaniem stojącym przed lewicą.