Nowacka, Razem, Biedroń i SLD. A jako wisienka na torcie “analiza” Krzysztofa Pacewicza. Ciężkie, oj, ciężkie czasy nastały dla lewicy. Czasy, w których, kiedy się powie “klasa robotnicza”, to lewica ucieka z krzykiem, choć twierdzi równocześnie, że klasa ta już nie istnieje. Czasy, kiedy radykalizm mierzy się niechęcią do podawania ręki Czarzastemu. Kiedy jedyne, co wydaje się rzekomą lewicę interesować, to pytanie, z czego zrezygnować, żeby wejść do Sejmu, pod kogo się podczepić, a z kim się nie zadawać.

Nędza wspomnianej “analizy” młodego Pacewicza polegała w dużej mierze na uznaniu partii Razem za bezkompromisowych radykałów, podczas, gdy formacja ta powstała faktycznie poprzez przesunięcie się na prawo części nieistniejącego już ugrupowania Młodych Socjalistów. W istocie widzimy dziś spór o to, który z rywalizujących oportunizmów ma szanse zmieścić się w formule wyborczej. Jak bowiem inaczej scharakteryzować sytuację, w której czołowym zagadnieniem staje się pytanie, czy walczyć czy nie walczyć o podnoszenie płacy minimalnej w koalicji stworzonej z liberałami? Do widzenia, dobranoc – chciałoby się powiedzieć.

Dosłownie mdli mnie zafiksowanie większości środowiska na arytmetyce wyborczej. Rozumiem: jesienią czekają nas wybory samorządowe. Jednak Wyborcza, Newsweek i OKO.press pełne są poważnie stawianych pytań o to, co z tą lewicą, w kontekście jednoznacznie nawiązującym do przyszłorocznego wyścigu o miejsca w parlamencie. Trudno w ogóle natknąć się na problem postawiony inaczej niż: ile procent i z kim? I ta lewica daje się swobodnie wpuszczać w liberalny kanał, przeszczęśliwa, że michnikowszczyzna się o nią zamartwia.

Tak, jestem skłonny się zgodzić, że lepiej, kiedy “jakaś lewica” jest w Sejmie. Może się tam przydać. Tyle, że kiedy wynik wyborczy staje się alfą i omegą życia politycznego tego środowiska, nieuchronnie mamy do czynienia z kryzysem ideowym, totalnym wyobcowaniem ze społeczeństwa i samobójstwem przez ucieczkę w marketing (post)polityczny. Definiując w ten sposób ramy swojego istnienia, rzekoma lewica sama ustawia się w pozycji “kasty”, zawodowych politykierów i członków establishmentu. Myśli, że rozsiądzie się w Sejmie, zwyczajnie skopiuje zachodnie polityki społeczne i to już wszystko. Tymczasem jedyna szansa na jej realne zaistnienie to zaciekłe parcie na wielką zmianę społeczną – na realną zmianę reguł, która może być jedynym akceptowalnym rozwiązaniem “kryzysu demokracji” w Polsce. Naprawę trudno oczekiwać, że dokona się to w najbliższych wyborach, w jakichkolwiek wyborach, ani w ogóle w ramach demoliberalnych struktur władzy. Przykład Grecji niczego nie nauczył?

Autentyczna lewica nie ma szans w wyścigu wyborczym, dlatego że nie da rady się wpisać w przyjęty szablon medialny. Nic to! Żeby chcieć coś dziś znaczyć, trzeba zacząć tworzyć własne kanały komunikacji z ludźmi. Działalność uliczna, oddolna, w cieniu “wielkiej polityki”, wszędzie tam, gdzie toczy się życie klas pracujących, będzie do tego niezbędnym warunkiem – warunkiem zasłużenia na minimalne zaufanie ze strony ludzi. W tym aspekcie “krzysiowe” rozróżnienie mównica-ulica wydaje się nawet słuszne.

Razem nie spełni jednak “kryterium ulicznego” – najbardziej ideowego! – bo ani im w głowie powrót choćby do klasowych źródeł socjaldemokracji, kiedy ruch robotniczy trząsł cywilizacją zachodnią i przyprawiał burżuazję o wizje końca świata. Dzisiaj, kiedy wiadomo, że “kapitalizm z ludzką twarzą” został skompromitowany przez sam socjaldemokratyczny establishment, potrzeba polityki znacznie bardziej wywrotowej niż wywrotowość “starej” socjaldemokracji, żeby uratować Europę przed odradzającym się faszyzmem. Wylansowani mieszczanie traktujący lewicowość jako modę nie sprostają temu historycznemu wyzwaniu, zwłaszcza jeśli liczą, że ich idol(ka) na białym koniu wprowadzi ich do Sejmu dzięki sztuczkom wizerunkowym. Politycznie najbardziej wiarygodny pozostaje Piotr Ikonowicz. A raczej byłby, gdyby też nie miał obsesji na punkcie wyborczego lansu. Potrzeba po prostu więcej Ikonowiczów, tylko bez fiksacji na punkcie własnej osoby.

Naprawdę szanuję każdego, od kogo usłyszę, że pieprzy te wybory. Właśnie one są najlepszym sposobem pacyfikacji lewicy. Tylko jedna zasada może doprowadzić do osiągnięcia politycznego minimum w przewidywalnej przyszłości: socialismo o muerte!

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Jestem przekonany, że partia wodzowska nie może być partią lewicową z definicji. Więcej Ikonowiczów to więcej planktonu. Dlatego trzeba budować ruch demokratyczny a lewicowy. Nawet nie partię polityczną a ruch.

  2. Cóż, w kapitalistycznej, a więc sponsorowanej „demokracji”, tylko wywrotowa lewica jest autentyczna. Jak bez dostępu do mediów ma zdobyć zwolenników? Cóż, kiedyś potrafiła…

  3. Trudno się z tym nie zgodzić. Jedynie praca u podstaw, na dole, w gminach, na ulicy… Trzeba odtworzyć zaufanie do lewicy jako takiej, pokazać, że można inaczej. Ale nie zrobi tego grupka politycznych cwaniaków, która załapie się do sejmu. Będzie jak z Jego Wysokością Księciem Biłgorajskim…

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Ruski stanął okoniem

Gdy się polski inteligencik zeźli, to musi sobie porugać kacapa. Ale czasem nawet to mu ni…