2 maja to święto flagi i jednocześnie święto Polonii, przez wielu postrzegane jako klasyczna zapchajdziura pomiędzy dwoma ważniejszymi dniami w kalendarzu. Zupełnie niesłusznie. Ten dzień jest o tożsamości zbiorowej, potrzebnej każdemu człowiekowi na każdym etapie życia. Tego dnia wszyscy zadają sobie pytanie o zawłaszczenie tożsamości narodowej przez prawicę. Pojawia się wiele publicystycznych utyskiwań i prośba o recepty, jak prawicy tę flagę skutecznie odebrać.
Jestem z pokolenia, które – jak każde inne – potrzebuje oczywiście wspólnoty, ale oferta wspólnotowości akurat w wymiarze narodowym zupełnie nie jest dla mnie atrakcyjna. I nigdy nie była. O wiele bardziej przemawia do mnie codzienny pragmatyzm bez przebierania w plemienne szatki: sąsiedzkie kolektywy podwożące sobie wzajemnie dzieci do szkoły, uczciwie rozliczone podatki, niewywożenie śmieci do lasu, szacunek dla praw ludzi i zwierząt, pamięć o postaciach zasłużonych dla walki o sprawiedliwość społeczną. To moja flaga. To moja polskość. Szanuję kod kulturowy, naszą historię ze wszystkimi jej zakrętami. Wzrusza mnie ten stary krzak porzeczki pod oknem domu babci, ale zupełnie nie mam potrzeby śpiewać Roty. Więcej, z każdym mijającym rokiem odsuwam się od tej tożsamości coraz dalej, na rzecz tych kilku mniejszych, bardziej dziś według mnie wartych pielęgnowania.
Mimo to rusza mnie, kiedy jakiś polityk deklaruje, że chce „oczyszczać Polskę z tych, którzy nie są jej godni”, i kiedy dostaje wprawdzie od partyjnych kolegów ochrzan za tę wypowiedź, ale nie dlatego, że pobrzmiewa ona echem lat 30., kiedy zabito miliony ludzi, ale dlatego, że może stanowić paliwo polityczne dla oponentów i uszczknąć im trochę w sondażach. Rusza mnie, kiedy czytam o mężczyźnie, który na terenie dawnego łódzkiego getta wiesza kukłę Żyda-komunisty i państwowy funkcjonariusz nie mówi mu na to ani słowa, bo mu się wydaje, że na tym polega w Polsce demokracja. I tak sobie czytam o tym oczyszczaniu wspólnoty, i wiem, że nie chodzi o „oczyszczanie” z tych, którzy zatrudniają pracowników na czarno ani o tych, którzy gwałcą, ani o tych, którzy okradają. Chodzi o tych, których uosabia ta powieszona w Łodzi kukła. Tych, których na poziomie symbolicznym można obwinić za nasze niepowodzenia.
Bo to jest właśnie odwieczna pieśń i fantazja prawicy: już dawno byłaby potęgą, ale nie może, bo sztylet w plecy wbijają jej ciągle Żydzi, komuniści, uchodźcy, ekolodzy, niewierzący, euroentuzjaści, a ostatnio otwarcie już – geje. Czyli te wszystkie tożsamości, do których dziś – przysięgam – jest mi bliżej. Tę retorykę słychać od lat – zarówno u narodowców, będących narodowcami otwarcie, u Jarosława Kaczyńskiego przez te wszystkie lata gdy jego partia pozostawała w opozycji (wciąż odnosił „moralne zwycięstwo”), jak i liberałów od Korwina. Ci ostatni deklarują, że są na tyle łaskawi, by pozwolić zdrajcom gejom i weganom żyć, jeśli ci zamkną się w domach.
Prawica prędzej zorganizuje pogrom (realny lub wyobrażony, jak ten w Pruchniku), byle tylko nie zmierzyć się z trudną prawdą o sobie: że jej wizja świata nie stanowi odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania. Jej plemienna tożsamość, oparta na stawianiu granic i płotów, zza których można rzucać kamieniami w obcego, dzisiaj ludziom nie wystarcza. Walka na symbole jest łatwiejsza niż Realne. Łatwiej wprowadzić do szkoły wspominki o żołnierzach wyklętych niż zarządzić, żeby dzieciaki na WOSie nauczyły się, jak wypełnić PIT. A każdy, kto taki model polityczny krytykuje, nieuchronnie zostanie zdrajcą. Dlatego weźcie sobie tę waszą „polskość”, którą ufajdaliście na brunatno.
Wspólnota, która wyklucza, która chce wieszać i wiecznie się oczyszczać z tych, którzy nie śpiewają zbyt głośno, ani nie salutują zbyt gorliwie, nie jest moją wspólnotą, nie jest moim domem. Jest jego koszmarną karykaturą. A ponieważ ludzie się nie uczą, najwyraźniej przez kontynent musi przetoczyć się kolejna wojna, by stwierdzili, że polityka nacjonalizmów prowadzi do tragedii. I, jak zwykle, przestrogi tej znów starczy tylko na jakiś czas.