Konserwatyści obyczajowi usiłują zaanektować ciążowy brzuch z racji tego, że jest w nim potencjalne nowe życie, a każde życie jest święte; komunitaryści z racji tego, że jest w nim ukryty byt wspólny, a uznanie go za zależny wyłącznie od kobiety równa się złamaniu czystości ideologicznej – takiemu samemu, jak dopuszczenie własności prywatnej w gospodarce.
W obydwu przypadkach punkt dojścia jest identyczny: że wola kobiety, by ciążę przerwać lub donosić, sama w sobie nie wystarczy, wymaga jakiejś zewnętrznej legitymizacji. Bo jej decyzję musi zatwierdzić mentor: czy to duchowe, czy ideologiczne guru, przedkładające prawo wspólnoty nad prawa kobiet.
Łukasz Moll, nasz współpracownik i nieszablonowo myślący publicysta, stwierdził w dyskusji na Facebooku, że prawo do aborcji nie jest żadnym pierwotnym, czy niezbywalnym prawem kobiety, ale wynikiem społecznych ustaleń i w związku z tym „wspólnota ma prawo zadecydować, że kobieta może zadecydować o aborcji. Kobieta sama z siebie nie ma takiego prawa. I nigdy nie będzie miała. Tak jak przedsiębiorca nie będzie nigdy mógł dowolnie rozporządzać swoją własnością, kamienicznik – nieruchomością, Ryszard Petru – pracownikami sieci handlowych”.
To jasne, że nie miał Moll na myśli prymitywnego założenia „a teraz komitety ludowe zdecydują o kwestii twojej rozrodczości”. Jest w pełni za wyborem. Tyle że uważa, iż słyszalne na marszach „moje ciało – moja sprawa” to z gruntu błędne – bo liberalne – założenie, z którego wychodzimy, domagając się wolności wyboru. I że słusznym punktem wyjścia jest wspólnotowość, zamiast „wspierania nielewicowego przekazu akcentującego posiadanie”.
I wszystko byłoby świetnie, a erystyka Molla mogła wnieść jakąś realną wartość dla tworzenia ram idealnego ustroju w momencie, gdyby ciążę dało się wydelegować z kobiecego ciała. Tylko na razie jakoś się na to nie zanosi.
Prawodawstwo (każde) jest konstrukcją społeczną, to oczywistość. Ale nadal nie jest nią fakt, że doświadczenie ciąży dotyczy tylko kobiecej fizyczności i jako takie jest bardzo intymne. Jako takie jest nasze i takim pozostanie. Żadne fikołki ideologiczne tego nie zmienią. Tymczasem Moll próbuje zżymać się na feministki za to, że są feministkami i bronią interesów grupy, której zobowiązały się bronić.
Nazywa je „liberalnymi” i stawia w kontrze do „socjalnych” dlatego, że z niewłaściwych jego zdaniem pobudek bronią posiadaczek ciążowych brzuchów. Nie dostrzega, że brzuchy te, tak jak ciążowa żółtaczka i hemoroidy – nigdy nie będą ani męskie ani wspólne w tym sensie, że nie będą podlegać prawom logiki wymiany towarowej czy konsumpcyjnej. Zabrzmi to szowinistycznie, ale nie dostrzega tego wciąż wielu mężczyzn, chętnie biorących się za teoretyzowanie i kładzenie na szali doświadczenia, którego od nas nigdy nie przejmą choćby i bardzo chcieli, niezależnie od tego, ile jeszcze pięter konstrukcji społecznej nadbudujemy.
Krytykę z tych pozycji uważam za seksistowską i antyfeministyczną – bo, jak wspomniałam na początku – podważa ona kobiecą (i co niezwykle ważne, ponadklasową) możliwość stanowienia o sobie bez konieczności szukania „wyższych”, „słuszniejszych” motywacji, najczęściej u mężczyzn. To narracja odmienna od konserwatywnej, ale niosąca takie same skutki dla kobiet jako grupy. Uspołecznienie brzucha zawsze będzie dla tej grupy opresyjne, bo od kobiecego ciała jako punktu wyjścia po prostu nie ma ucieczki. „Kobiecość to fizyczność” – napisała w innej facebookowej dyskusji Agata Nosal-Ikonowicz. Moll nie zgadza się na „szerszą sferę autonomii jednostkowej poprzez wycofanie się z życia jednostki” czyli ciężarnej – ale tego po prostu inaczej rozwiązać się nie da niż poprzez zaufanie kobiecie i przyznanie jej prawa do dokonania wyboru – również do dokonania wyboru złego czy głupiego, a także wynikającego z pobudek jednostkowych a nie społeczno-politycznych.
„Tracimy szansę na to, żeby ten ruch wyartykułował program opiekuńczy, jeżeli będzie zaczynał swoją opowieść od »odpierdol się od mojej macicy«” – alarmuje Moll. Wcale jej nie tracimy. Ruch opiekuńczy, by nie był w istocie policyjnym, wkraczać powinien właśnie na życzenie posiadaczki macicy. Niezależnie od jej pochodzenia i stanu posiadania. To dla mnie istota feminizmu socjalnego.