Kobiety, zacznijmy wreszcie wychodzić z cienia. Myślicie, że feminizm zrobi się sam? Że mężczyźni grzecznie ustąpią i powiedzą: och, nie przyjmę tego stanowiska/zaproszenia, bo w mediach/na kierowniczych stanowiskach jest zbyt mało kobiet, a to świetne fachowczynie?
Myślicie, że jeśli będziecie siedzieć w kącie i zasłaniać się obowiązkami domowymi albo roztrząsać, czy faktycznie jesteście wystarczająco kompetentne, to ktoś Was dostrzeże i z tego kąta wyciągnie? Czas zakasać rękawy i zawalczyć!
Mniej więcej taki apel wystosowała na Facebooku na początku tygodnia redaktor Eliza Michalik, okraszając go siostrzeńskim przesłaniem: żadne feministki nie wywalczą wam pewności siebie i nie wyciągną was za uszy!
Dziennikarka napisała ów tekst rozżalona, że tyle się mówi o zbyt małej reprezentacji kobiet w mediach, jednak trudno było znaleźć chętną na przyjęcie zaproszenia do programu, by razem z Tomaszem Sekielskim omówić ostatnie wybory prezydenckie w USA pod kątem fake newsów w debacie publicznej. Ekspertki jedna po drugiej miały odmawiać, podając różne powody. Redaktor Michalik sarkastycznie wyliczyła szereg najczęściej stosowanych argumentów, które, jak sama przyznała, doprowadzają ją do białej gorączki: „Nie jestem pewna, czy się nadaję”; „źle wyglądam” („to złości mnie wyjątkowo” – podsumowała publicystka); „kto zostanie z dzieckiem?” itd.
Czy problem opisany przez redaktor Michalik jest realny? Jak najbardziej. Tzw. syndrom oszustki to znane społeczne zjawisko, przebadane wielokrotnie na potrzeby rynków pracy (kobiety zazwyczaj decydują się odpowiadać na ogłoszenia dopiero wtedy, gdy są absolutnie przekonane, iż spełniają 95 procent kryteriów, często inaczej rozumieją choćby kryterium „płynnie po angielsku”). Panie obecne w biznesie, nauce czy mediach są względem siebie bardziej krytyczne i surowe, charakteryzują się mniejszą pewnością siebie. Sęk w tym, że takie a nie inne konkluzje analityków to efekt setek lat formowania wobec kobiet określonych oczekiwań, preferowania nieagresywnych i empatycznych postaw, zawstydzania, a także wychowywania w przekonaniu, że określone dziedziny wiedzy czy umiejętności są poza ich zasięgiem (choćby nieśmiertelne przekonanie o genetycznej niezdolności do prowadzenia pojazdów). Wreszcie – wiele razy lęk kobiet przed porażką pozytywnie zweryfikował kapitalistyczny rynek: męskie CV z takimi samymi osiągami oceniano lepiej. Bo tak.
Nie jest więc chyba tak prosto, jak chciałaby autorka wpisu („nie robi wam tego patriarchat ani narodowcy, same sobie to robicie”), bo to właśnie patriarchalny porządek świata jest tu głównym winowajcą – i obawiam się, że komenda „zacznij być przebojowa, wypnij pierś, ale już!” może nie zadziałać, a wzbudzić dodatkowe poczucie winy. Jak słusznie zauważa w swoim tekście Leonora Risse, dobre rady spod znaku Sheryl Sandberg i ruchu „Lean In” nie na wiele się zdadzą, bo „naprawy” wymaga „system, a nie kobiety”.
Rozumiem rozżalenie dziennikarki, która właśnie stara się ów przyjazny kobietom system stwarzać, a dostaje szóstą z rzędu odmowę. Jednak złości konkluzja „same jesteście sobie winne”. Bo to stwarza przekonanie, jakby każda z zaproszonych ekspertek zobowiązana była do tego, by na wezwanie feminizmu stawić się w pełnym mundurze i stanąć na pierwszej linii frontu walki ze stereotypami. Choćbyśmy naprawdę nie miały na to ochoty, siły, nie interesowały się wybranym zagadnieniem. Wzbudzanie w kimś przekonania, że pryszcz na brodzie jest zbyt głupim powodem, by odbierać pewność siebie, nie jest w porządku – nawet mimo szlachetnych przecież intencji, aby kobiety wyszły z medialnego cienia.