Gdzie są wszyscy, którzy rok temu krzyczeli „free Sawczenko”? Jak śpiewał Ciechowski, „zabrakło ich”. Pewnie dlatego, że sama zainteresowana dołożyła starań, aby swój wizerunek bohaterki ostatecznie pogrzebać.
W pewnej chwili świat zamierzał nawet dać Nadii Sawczenko pokojowego Nobla za to, że stała się więźniem politycznym. W swoim gloryfikowaniu ukraińskiej nawigatorki zapamiętał się na tyle, by zlekceważyć fakt, że nie trafiła do niewoli jako żołnierz ukraińskiej armii, a jako bojówkarz skrajnie prawicowego, przestępczego batalionu Ajdar.
Miała wziąć na siebie rolę niemego wyrzutu sumienia Rosji. Tylko że sumienie, jak już raz nabrało wiatru w żagle, wcale nie miało zamiaru pozostać nieme. I zaczął się problem.
Nadia Sawczenko jest tragiczną postacią. Została wprzęgnięta w tryby wielkiej historii i tej presji ewidentnie nie wytrzymała. Dziś praktycznie została sama, bo zwróciła się już przeciw wszystkim. Żyje obsesją, że służby ukraińskie w porozumieniu z rosyjskimi czyhają na jej życie. Jej wypowiedzi i działania od momentu wyjścia na wolność noszą znamiona coraz większej paranoi.
Z Batkiwszczyną Julii Tymoszenko, która wprowadziła ją do wielkiej polityki, rozstała się pod koniec 2016 w atmosferze skandalu. Kiedy wypuszczono ją z więzienia, 35 procent Ukraińców chciało widzieć w bojowniczce Ajdaru kandydatkę na prezydenta. Podążając za słupkami, zaproponowano jej udział w parlamentarnej Komisji Obrony i Bezpieczeństwa Narodowego. Jednak gdy tylko wysiadła z samolotu, stanęła okoniem po raz pierwszy, odsuwając uścisk liderki na bezpieczny dystans ze słowami „aż tak dobrze się nie znamy”. Jednocześnie zapłakaną twarz zwróciła do ukraińskich matek, których synowie nie wrócili z frontu: „Przepraszam, że jestem żywa”. I po twarzy świata polały się łzy wielkie jak groch.
Dalej działo się dokładnie to, co przewidział politolog Taras Berezowiec – uwierzyła, że faktycznie jest Joanną D’Arc i zaczęła grać tylko na siebie: „Sawczenko zacznie od oskarżania urzędników o korupcję, będzie przypominała, że kiedy ją więziło rosyjskie FSB, politycy na Ukrainie kradli państwowe pieniądze. Biorąc pod uwagę pozycję Sawczenko może to doprowadzić do destabilizacji i kolejnej zmiany władzy”. Tylko że Sawczenko bardzo szybko swoją pozycję i zaufanie wyborców roztrwoniła, chcąc za dużo na raz.
Oficjalnie z partii wyleciała w grudniu, a deklarowane poparcie dla Sawczenko na fotelu prezydenckim spadło do 3 procent. Wyrzucona miała zostać za spotkanie z przywódcami separatystycznych republik w Donbasie, z którymi samowolnie negocjowała warunki uwolnienia ukraińskich jeńców. Batkiwszczyna uznała to za zdradę. Rozpoczęło się przerzucanie krzywdami. Siostra Nadii, Wira, biegała po mediach z informacją, że to Nadia odeszła pierwsza, jeszcze w październiku, a kłamliwa Tymoszenko, choć składała szumne zapowiedzi, ani razu nie odwiedziła jej w moskiewskim więzieniu. Drzwi do gabinetu szefowej Batkiwszczyny zamknęły się z hukiem.
– W niewoli Nadia była Joanną d’Arc. A teraz jej sytuacja zaczyna przypominać sytuację Chrystusa. Lecą w nią kamienie. Kamienie od swoich – podsumowała Wira. Żadna z sióstr nie odniosła się do zarzutów, iż Sawczenko nie ma żadnego przygotowania do pełnienia funkcji państwowych (w pewnym momencie Chrystus zaczął się bowiem domagać fotela ministra obrony).
Petra Poroszenkę nazwała „wrogiem ludu”. To w niego wymierzyła swoją rzekomą „czwartą głodówkę”, gdyż miał zaniedbać kwestię jeńców w Donbasie. W prasie zawrzało: „radzieccy dysydenci głodowali zdecydowanie dłużej, a Sawczenko przed rozpoczęciem akcji zdążyła jeszcze zjeść śniadanie”.
Odcięła się też od kolegów z Ajdaru i innych batalionów ochotniczych, nie włączywszy się w tworzenie skrajnie prawicowego Korpusu Nacjonalistycznego, który zbudowali ochotnicy z Azowa, drugiego ukochanego dziecka Igora Kołomojskiego. Utworzyła swój ruch społeczny – RUNA, który miał być partią, ale raczej nie będzie. Bo wypowiedziami w duchu „wszystko za pokój w Donbasie. Za cenę odzyskania obwodu donieckiego i ługańskiego gotowi jesteśmy zrezygnować z walki o Krym… ale czekajcie (tu następuje puszczenie oka), nie jest powiedziane, że Ukraina nie odzyska go już nigdy. Mam makiaweliczny plan jak to zrobić” – wyłączyła się z kręgu komentatorów, których ktokolwiek gotów jest traktować poważnie.
W listopadzie pochwaliła „Wołyń” Smarzowskiego. – Dobrze, że film „Wołyń” powstał; o wspólnej historii należy rozmawiać. Jednak ważne, by politycy nie wykorzystali jej dla swoich celów, bo to będzie szkodą dla naszych narodów i radością dla naszego wroga, Rosji – oświadczyła Polskiej Agencji Prasowej.
W lutym, wprawiając w zdumienie Ukraińską Służbę Bezpieczeństwa, pojechała do Donbasu spotkać się z jeńcami i kolejny raz negocjować warunki wymiany. Wywiad bacznie przyglądał się temu wyjazdowi, chcąc znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego nie obawiała się tej wizyty. Niestety wymowę gestu Sawczenko osłabiła kolejnymi paranoicznymi wypowiedziami, między innymi o tym, że Ukraina potrzebuje dyktatora z prawdziwego zdarzenia. „Nie chcę, ale jestem gotowa nim być” – powiedziała heroicznie, powołując się na wolę narodu. Wzorem rządów silnej ręki miał być dla niej Augousto Pinochet: „Oczywiście on był dyktatorem, ale w altruistyczny sposób. Zostawił po sobie lepszy kraj niż przedtem. Jestem przekonana, że na Ukraina powinna być w mniejszym czy większym stopniu dyktaturą po wojnie, po prostu po to by ustabilizować i unormalizować sytuację. Potrzebujemy silnego przywódcy, który będzie kontrolować sytuację do momentu, kiedy kraj przejdzie do kolejnej fazy rozwoju”.
W wywiadzie dla jednego z kanadyjskich dzienników zasugerowała, że „wrogowie Ukrainy nr 1 i 2” – Poroszenko z Putinem – są gotowi „dogadać się, aby ją zabić”.
Niedawno świat obiegł filmik, w którym odpowiada na pytania widzów telewizji NewsOne. Zgodziła się z dzwoniącą do programu Ludmiłą Grigoriewną z Krzywego Rogu, że „było tatarsko-mongolskie jarzmo, było polskie dla Ukrainy, teraz (jest) żydowskie jarzmo dla Ukrainy”. Sawczenko potwierdziła, że „jeżeli o tym właśnie mówi ukraiński naród – to mówi prawdę – i tak, władza u nas, jeśli tak wziąć, rzeczywiście ma krew nieukraińską, tak powiedzmy. Mówić o tym można, ale co z tym robić? Trzeba myśleć i działać!”. Najwidoczniej zapomniała już, co mówiła o Wołyniu w listopadzie 2016 i wcześniej, gdy przyjmowała nagrodę Jana Karskiego w Lublinie.
Jest w polskiej polityce jedna postać, która również uwierzyła, że może stać się politycznym centrum wszechświata. To Lech Wałęsa. Prezydenturę objął, mając niewiarygodne wręcz poparcie. Dziś, mając na koncie serię politycznych klęsk i kompromitujących wypowiedzi, których nie da się już cofnąć, wciąż jest przekonany o niesłabnącym autorytecie i sile swojego przywództwa. Używa nawet podobnej do Sawczenko retoryki – o wymierzonym w niego celowniku i zemście obecnej władzy. Podobnie też powołuje się na wolę mitycznego Narodu – i kiedy Naród wzywa, on oferuje, że chętnie znów stanie na barykadach, przeskoczy jakiś płot i „rozprawi się z Kaczyńskim w 48 godzin”.
Tylko że naród takiej woli w żaden sposób nie potwierdza, jego polityczna moc sprawcza jest dziś żadna. Sawczenko, kreując się na wielkiego stratega, który ścieżkami Wallenroda poprowadzi Ukrainę na zwycięską wojnę z Rosją, daje dowód na to, że uwierzyła w siebie na obrazie Delacroix, wiodącą lud na barykady. Chciałaby, tak jak Wałęsa, przedłużyć kontrakt na tę rolę, ale to znana przypadłość bohaterów narodowych. Trudna do wyleczenia. Sawczenko jest dziś nieprzewidywalnym, samomarginalizujacym się bytem, obudowanym legendą, za którą nie idzie jednak żadna długofalowa wizja bieżącej polityki.