Mam problem ze świętem flagi. Ustanowiono je w 2004 roku – akurat wtedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Byliśmy na wznoszącej zaprzeczania tej brzydkiej epoce gierkowskich bloków i rowerów Romet. Nasz antykomunizm nie był tak agresywny jak dziś, przejawiał się raczej nauką śpiewania „Ody do radości” na lekcjach muzyki w szkole podstawowej i udowadnianiem, że „nie jesteśmy już tymi obdartymi, przemarzniętymi kuzynami ze wschodu, jesteśmy obiecującym zbiornikiem zasobów ludzkich. Zobaczcie, zamknęliśmy już szkoły zawodowe i zamiast tego otworzyliśmy wydział zarządzania na każdej uczelni – proszę, zwróćcie na nas uwagę!”.
Byliśmy nadal na etapie zachłystywania się własnością prywatną, choć już powoli nalewało nam się wody do uszu. Flaga była czymś, co niby miało łączyć pokolenia, klasy i poglądy, tak jak później czekoladowy orzeł Komorowskiego – dopóki nie okazało się, że stoi za nim okrutne „zmień pracę, weź kredyt”.
Biało-czerwona flaga mi osobiście nie kojarzy się z żadną autentyczną wspólnotą. Kojarzy się z abstrakcyjną presją, by tę wspólnotę podkreślać i wypinać z dumą na zewnątrz. W środku jest ona jednak wypełniona wyłącznie smutnym doświadczeniem nierówności i dzikich politycznych przepychanek po okresie transformacji. Wielkich przekrętów prywatyzacyjnych i postprywatyzacyjnych, maluchów na ulicach zaparkowanych tuż obok mercedesów. Ludzi zadziwionych tym, że mają w sklepach pełne półki, ale puste kieszenie.
W latach przedszkolnych i szkolnych kojarzyła mi się (śmiem twierdzić – jak większości ówczesnych polskich dzieci) ze wszystkim, co przerażające – z wojnami, powstaniami, cierpieniem, śmiercią setek tysięcy ludzi, o których czytałam w podręcznikach i czułam naiwną złość ucznia klas I-III na głupich ludzi, którzy zadawali innym ból tylko dlatego, że odróżniały ich symbole. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego „ci nasi” mają być „ci dobrzy”. Przecież nie zawsze mieli rację.
Prawdziwą wspólnotę widzę gdzie indziej. Znacznie bliższa jest mi czerwona flaga socjalistów, pod którą gromadzą się ludzie o określonych poglądach, wrogowie nierówności i niesprawiedliwości, przyjaciele ciężkiej pracy i pamięci o krwawym wyzysku pokoleń budujących nowoczesność. Bliższa jest mi dumna tęczowa flaga symbolizująca wszystkich tych, którym odmawia się prawa do miłości, a nakazuje ustawowy wstyd w imię pielęgnowania uprzedzeń.
Flagę narodową zawłaszczyła dziś prawica. Zawłaszczyli ją interesowni politycy, zawłaszczyli konserwatywni militaryści, młodzież narodowa idąca 11 listopada rzucać race tam, gdzie my wolimy cieszyć oczy zielenią. Patrzymy na to z przykrością, wiedząc, że pokazują światu najgorsze możliwe skutki szerzenia ideologii nacjonalistycznej. I w sumie nawet jakoś specjalnie nie walczymy, żeby biało-czerwoną odbić. Bo dla nas tożsamość narodowa nie jest nadrzędna w stosunku do pozostałych. Jest jedną z wielu składowych tożsamości, a każdy z nas najpierw jest przede wszystkim człowiekiem. Tak samo ten spod biało-czerwonej, jak niebiesko-żółtej i zielonej w kropki pomarańczowe.
Szanuję biało-czerwoną jako symbol będący dawniej punktem odniesienia dla wielu szlachetnych ludzi. Ale prawdziwie wzruszają mnie dziś inne kolory.