Czy można bić się po pyskach w imię wydarzeń sprzed półtora wieku? Przedwczoraj w Paryżu pięć parafii z północy miasta zorganizowało procesję dla uczczenia katolickich ofiar Komuny Paryskiej, 15 księży rozstrzelanych w ostatnich dniach powstania z 1871 r.
24 maja owego roku zginęło najpierw pięciu, wraz z arcybiskupem Darboy, a 26 maja jeszcze 10, którzy znajdowali się w grupie 49 zakładników złożonej głównie z pochwyconych żołnierzy Wersalu. Stacjonujący w Wersalu rząd Adolphe’a Thiersa nie chciał ich wymienić na Augusta Blanquiego, więzionego bohatera-socjalistę, pamiętnego autora anarchistycznego zawołania „Ni boga, ni pana!”
Katolickie procesje są w Paryżu czymś dużo rzadszym, niż w Warszawie. I ta sobotnia wzbudziła zaciekawienie przechodniów i klientów siedzących przed bistrami i restauracjami. Najpierw było spokojnie, ot, trochę gwizdów, nieprzychylnych okrzyków. Procesja składała się ze starszych osób i katolickich harcerzy, było trochę rodzin z dziecięcymi wózkami, zakonnice i mężczyźni z Zakonu Maltańskiego, jako straż porządkowa.
Organizatorzy musieli wiedzieć, że pochód będzie przechodził obok Père-Lachaise, słynnego cmentarza, na którym odbyła się część nieprawdopodobnej rzezi, którą urządziły wojska Wersalu, zabijając do 20 tys. ludzi, by utopić Komunę we krwi. Odbywały się tam uroczystości rocznicowe, hołd dla komunardów.
Już pierwsze grupy, które wracały z czerwonymi flagami z cmentarza, kiedy natknęły się na procesję, stanęły jak wryte. Odebrano ją jako prowokację. Szybko doszło do pierwszych starć z zakonną służbą porządkową i nielicznymi policjantami, które widać na poniższym wideo. Ludzie skandowali „Precz z Wersalczykami!”, pojawiły się grupy Antify z krzykiem „Precz faszyści!”. Zanim pojawiła się policja, rzucano w procesję koszami na śmieci, pustymi butelkami i czym popadnie. Jakby historia się powtarzała. Procesję dla bezpieczeństwa rozwiązano, nie doszła do kościoła Matki Boskiej od Zakładników, swego celu.
W ostatnie dni Komuny krew lała się strumieniami. Obrona miasta stawała się coraz trudniejsza. Katolicy wspominają rozkaz wysadzenia w powietrze zakonu Córek Miłosierdzia. Oficer-komunard, który wraz ze swymi ludźmi przyszedł wykonać zadanie ważne dla obrony dzielnicy zauważył, że nijak nie da się w godzinę ewakuować sióstr z 700 osieroconymi dziećmi i niemowlętami, którymi się opiekowały, i nie wykonał rozkazu. Dzielnica padła, został za to rozstrzelany. Nastroje antyklerykalne były tak silne wśród powstańców i zwykłych ludzi, że późniejsza likwidacja księży-zakładników, nie była problemem. Rozpacz, nienawiść, chaos ostatnich dni nie oszczędzały też niewinnych.
Bo wśród rozstrzelanych księży, byli też dobrzy ludzie, nie tylko arystokraci i purpuraci. Np. uwięzionego o. Henriego Planchat szukała matka: „Widzieliście na mieście małego księdza w wytartej sutannie i dziurawych butach? Biednego, bo oddaje wszystko? Jeśli go spotkaliście obywatele, to mój syn!”. O. Planchat był powszechnie znany, bo należał do tych wyjątków wśród duchownych, które naprawdę przejęły się przekazem ewangelicznym. Organizował żywność dla najuboższych, lazarety dla chorych i rannych, przygarniał sieroty, cieszył się wielkim szacunkiem wśród ubogich. Jego rozstrzelanie nie było przypadkiem: według antyklerykałów dawał niepotrzebny zły przykład, podczas gdy księża mieli uchodzić za „wrogów ludzkości” i „zdrajców-Wersalczyków”. To antyklerykałowie wygrali kłótnię wśród komunardów: rozstrzelać Planchata, czy nie.
W Wersalu Thiers miał możliwość uratowania wszystkich zakładników, w tym arcybiskupa Darboya, ale jego śmierć przydała mu się do zelektryzowania wojska, głównie ludzi ze wsi, gdzie księża ciągle cieszyli się pewną czcią, bez względu na zachowanie.
Wielka masakra ludu i komunardów, winnych i niewinnych, która potem nastąpiła, nie ma nic wspólnego z sobotnią szarpaniną na ulicach Paryża, jeśli chodzi o skalę (jedną osobę odwieziono do szpitala), ale jak widać, tamte konflikty ciągle żyją, są fizycznie i duchowo obecne w naszej współczesności.