Site icon Portal informacyjny STRAJK

Narodowe interesy niezagrożone. Jak Orban wygrał trzecie wybory?

Premier Węgier Victor Orban / facebook.com/orbanviktor

W 2014 roku podczas spotkania z węgierską mniejszością rumuńskim Siedmiogrodzie, premier Victor Orban wygłosił manifest na część demokracji „nieliberalnej”, ufundowanej na etniczno-kulturowej jedności, oraz sojuszu wszystkich klas społecznych w ramach najwyższego imperatywu –  narodowego interesu. Węgrzy z różnych powodów zaakceptowali taką koncepcje, co potwierdziło się 8 kwietnia przy urnach wyborczych.

Słowa wypowiedziane podczas pamiętnego występu można uznać za epitafium liberalnej demokracji na Węgrzech. Orban jako pozytywne przykłady realizacji jego wizji relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem wymienił wówczas Rosję i Turcję.  Była to nie tyle zapowiedź nadchodzącej konserwatywno-autokratycznej rewolucji, co raczej zwieńczenie pewnego jej etapu.

Rząd Fideszu przez pierwsze cztery lata rządów po pierwszym zwycięstwie w 2010 roku koncentrował się na demontażu bezpieczników i instytucji poprzedniego ładu politycznego. Kolejno padały: wolne media, sąd konstytucyjny, służba cywilna, sądy, organizacje pozarządowe, prawo wyborcze. Przegłosowana została również ustawa o związkach zawodowych – drastycznie ograniczająca możliwość prowadzenia strajków. Pozbawiona poparcia społecznego, skompromitowana aferami opozycja nie miała siły nawet pisnąć. Największa siła lewicowa, Węgierska Partia Socjalistyczna została wkrótce uznana przez Zgromadzenie Narodowe za organizacje przestępczą. W 2010 roku zwycięska koalicja Fidesz+KDNP zdobyła 52,73 proc. głosów. Cztery lata później było to tylko 44,87 proc., lecz dzięki przebudowaniu ordynacji wyborczej i prawa wyborczego ekipa Orbana nie straciła znacząco swojego stanu posiadania, choć nie miała już większości konstytucyjnej.

Przed niedzielną elekcją Victor Orban był pewny zwycięstwa. Sondaże dawały jego formacji 44-49 proc. poparcie, podczas gdy żadna z partii opozycyjnych nie przekraczała 20 proc. Jedyną niewiadomą były tylko rozmiary wiktorii Fideszu i skala klęski opozycji. Komentatorzy byli zgodni: tylko powszechna mobilizacja może zapobiec ponownemu sięgnięciu przez prawicę po narzędzia do majstrowania przy konstytucji. Sondaże nie dawały jednak wielkich nadziei na spełnienie takiego scenariusza. Jedynie 55-60 proc. Węgrów deklarowało chęć udania się do lokali wyborczych. Politolodzy wygłaszali tezy o „milczącej odmowie” społeczeństwa zmęczonego bezalternatywnym wyborem pomiędzy prawicowym autorytaryzmem, a pozbawioną animuszu i nie potrafiącą rozprawić się z antyspołeczną etykietką centrolewicową opozycją.

Tymczasem Węgrzy wczoraj zadziwili. Dane z państwowej komisji wyborczej po przeliczeniu 98,5 proc. głosów mówią o 68 proc. frekwencji w skali kraju i 72 proc. w Budapeszcie. Wbrew przewidywaniom, nie wpłynęło to jednak na wynik.  Bezapelacyjne zwycięstwo odniosła koalicja Fidesz-KDNP, która otrzymała 48,50 proc. głosów.  Pozycję drugiej siły politycznej zachował nacjonalistyczny Jobbik, na który zagłosowało 20 proc. wyborców.  Na kolejnych miejscach uplasowały się: Węgierska Partia Socjalistyczna (MSZP) i Partia Dialog (prawie 12 proc.), jedyna nieskompromitowana lewica, czyli zielona partia LMP (prawie 6,5 proc.) oraz socjaliberalna Koalicja Demokratyczna (ponad 5 proc.).

Co to oznacza? Czy Orban odzyskał większość konstytucyjną? Wszystko zależy od wyników w konkretnych okręgach. Zgodnie z węgierską ordynacją wyborczą odsetek głosów oddanych w wyborach nie przekłada się proporcjonalnie na liczbę mandatów. 106 miejsc jest obsadzanych w jednomandatowych okręgach wyborczych, a 93 z list partyjnych. Według niepełnych wyników w 199 mandatowym parlamencie Fidesz będzie mieć 133 foteli (66,83 proc.), Jobbik – 26, MSZP-Dialog – 20, DK – 9, LMP – 8. Premier nie może więc być pewny swego aż do soboty, kiedy poznamy wyniki z okręgów zagranicznych.

Opozycja jest zdruzgotana. Od prawa do lewa sypią się dymisje.  Ze stanowiskiem pożegnał się już przywódca neofaszystowskiego Jobbiku Gabor Vona oraz prezes partii socjalistycznej Gyula Molnar. Podobne decyzje podjęli lider Razem Peter Juhasz oraz wiceszef partii Polityka Może Być Inna Akos Hadkazy.

W zupełnie innym nastroju jest Victor Orban. Celebrował zwycięstwo – uśmiechnięty, zadowolony, bo jedyną niepewnością jest sprawa większości konstytucyjnej. Chyba każdy europejski polityk wziąłby w ciemno taką rozterkę. „Za nami wielka batalia, odnieśliśmy decydujące zwycięstwo, dostaliśmy szansę, stworzyliśmy sobie szansę, by obronić, by móc obronić Węgry” – mówił podczas powyborczego wystąpienia. Podobnie jak Kaczyński, węgierski przywódca opierał swój przekaz na przedstawieniu siebie jako jedynego depozytariusza i obrońcy „narodowego interesu”. Właśnie w takim tonie wypowiadał się podczas wywiadu dla reżimowej telewizji EchoTV. „Byłem pewien, że jeśli odpowiednio postąpimy, to znaczy jeśli będziemy mówić wprost, jasno, jeśli się nie cofniemy, nie pozwolimy, żeby nas obalono, to ten lud w godzinie trudności i zagrożenia weźmie się w garść, pójdzie wielkim tłumem i pokaże światu swą jednogłośną wolę” – czy te słowa nie brzmią znajomo?

Przed kim Orban miał obronić węgierskie społeczeństwo? Oczywiście, przed obcymi zagrożeniami. Wróg numer jeden to George Soros. Od początku bieżącej dekady każdy protest społeczny – czy to przeciwko machinacjom przy sądach, czy przeciwko opodatkowaniu danych ściąganych z internetu, jest w narracji władzy sprawką miliardera z węgierskimi korzeniami. Sorosowi zarzuca się finansowanie opozycji i „nielegalne próby wpłynięcia” na sytuację polityczną za pomocą organizacji pozarządowych walczących o zachowanie demokratycznych standardów. Orban przekonuje społeczeństwo, że to tylko przykrywka dla knowań mrocznego finansisty, który próbuje na powrót uczynić Węgry krajem bez autonomii gospodarczej i politycznej. Co ciekawe, podczas kampanii politycy Fideszu nie wyrażali całkowitej wrogości wobec Unii Europejskiej, ale jednoznacznie akcentowali konieczność gruntownej rewizji obowiązujących zasad. „To nasz kontynent, to nasza ojczyzna, nasza większa ojczyzna. Kochamy ją i chcielibyśmy, żeby jej przyszłość była tak samo piękna, jak kilkadziesiąt udanych lat, które mamy za sobą” – mówił premier, zaznaczając, że Węgry nie chcą destrukcji, a sanacji europejskiej rodziny. „Chcemy Europy, chcemy Unii Europejskiej, dostatniej i silnej, ale aby tak było, musimy najpierw szczerze wypowiedzieć wszystko co nas dręczy” – podkreślił.

Co to oznacza w praktyce? Orban nie chce, aby Bruksela patrzyła mu na ręce i krytykowała jego posunięcia na poziomie praworządności i polityki migracyjnej. Uchodźcami straszył z ekranu telewizora, głośników radia, internetu, a nawet z bilbordów, których ostatecznie zakazał mu sąd. Premier nie ma jednak wątpliwości, że na sprowadzeniu do jego kraju fali uchodźców najbardziej zależy Sorosowi. „Ten spekulant finansowy (…) chce zburzyć ogrodzenie (graniczne na Węgrzech), nie chce, by narody były oddzielane przez granice, chce, by zmienił się nasz sposób myślenia i byśmy się cieszyli, że przybywają tu ludzie z innej niż nasza kultury, byśmy dawali im pieniądze. Ma więc zupełnie inną wizję przyszłości niż ta, jakiej chcą dla siebie Węgrzy, i chce ją zrealizować” – przekonywał Victor Orban.

O co chodzi węgierskiemu przywódcy? Jaka jest stawka gry, którą prowadzi? Mit polityczny, który uruchomił, jest twardo osadzony w politycznej i finansowej rzeczywistości. W przeciwieństwie do Kaczyńskiego Orbanowi nie zależy na budowie katolickiego państwa wyznaniowego. Zresztą, kościół w tym zlaicyzowanym kraju na nieporównywalnie słabszą pozycję niż w Polsce. Orban nie buduje swojej potęgi, aby pomścić śmierć swojej bliskiej osoby, jest daleki od wsobnych emocji i poczucia oblężonej twierdzy. Stara się dobrze żyć zarówno z Merkel, Junckerem i Macronem, jak i Theresą May, a także z Władimirem Putinem i Recepem Tayyipem Erdoganem. Nie ma w sobie niczego z paranoika, jest jowialny, pewny siebie i podobno urzekający w kontakcie bezpośrednim. Jego plan znajduje się na zaawansowanym etapie budowy. Chodzi o budowę silnej narodowej burżuazji. Nowa elita już teraz rozpycha się łokciami w kraju, który dał jej pole do bogacenia się.

Niezależne media nie były likwidowanie za pomocą procesów i wjazdów bezpieki. Orban jest na to zbyt mądry. Tytuły krytykujące rząd były po kolei wykupywane przez biznesmenów związanych z władzą. Warto uważnie przyjrzeć się sprawie zlikwidowanych niedawno antyrządowych gazet – dzienniki regionalne „Hajdú-Bihari Napló”, „Észak-Magyarország” i „Kelet-Magyarország” zmieniły właścicieli w 2017 roku. Co ciekawe, ich nowym wydawcą nie został Węgier, lecz austriacki magnat Heinrich Pecina, który mocną pozycję zawdzięcza przyjaźni z premierem Orbanem.  Nieco wcześniej przejęte zostały dwie inne gazety „Kisaföld” i „Délmagyarország”, które znalazły się w rękach właściciela kasyn i potentata medialnego Andy’ego Vajnę, również nieformalnego współpracownika szefa rządu. Obaj biznesmeni są oczywiście hojnymi sponsorami kampanii wyborczej Fideszu – partii panującej niepodzielnie na Węgrzech. Kiedy rząd krytykował dziennik „Népszabadság”, szef rządu użył politycznego wpływu na szefostwo Vienna Capital Partners i doprowadził do jego likwidacji.

Orban dba również o swój dwór. Lorinc Meszaros, wójt rodzinnej miejscowości premiera, dzięki rządowym kontraktom w krótkim czasie zgromadził fortunę szacowaną na 90 miliardów forintów. Ten sam samorządowiec wydzierżawił za bezcen ojcu premiera imponującą willę Habsburgów. Narzekać nie może również zięć Orbana – Istvan Tiborcz, który mimo złożenia najdroższej oferty na oświetlenie w gminie, wygrał przetarg. Mieszkańcy potem skarżyli, że że zainstalowane zostały wadliwe lampy.  Głośna była też sprawa Andy’ego Vajny, również ziomala premiera, który otrzymał sieć kasyn oraz kilka środków masowego przekazu mediów. Wszystkie są oczywiście bezwarunkowo posłuszne wobec Fideszu.

Na jednym z wieców podczas kampanii wyborczej Orban bardziej przypominał bardziej satrapę z Azji Środkowej niż europejskiego polityka. „Węgrzy nie chcą zmiany rządy. Chcą zmiany opozycji” – żartował całkowicie pewny swojego zwycięstwa. Doskonale sobie zdaje sprawę, że zadowoleni z sytuacji gospodarczej, stałego wzrostu płac rodacy nie zamierzają niczego zmieniać. Sprawiają wrażenie bardzo zadowolonych z kierunku, w jakim zmierza ich kraj. „Byłam niedawno i polecam poznawczo – życie toczy się utartym biegiem, tylko Soros straszy czasem z plakatu. Kawiarnie pełne, ludzie spacerują i pluskają się w termach. Faszyzm znormalizowany” – napisała na Facebooku jedna z moich znajomych.

Exit mobile version