(„Trybuna” nr 196-197/2017) Dwie kwestie zasadnicze zajmują dziś opinię publiczną w Polsce: strurm, drangperiode und blitzkrieg (burza, napór i błyskawiczny atak) reżymu PiS i – co najmniej – nie słabnące dla niego poparcie oraz rozpaczliwa słabość – by nie powiedzieć: nędza – opozycji.
Jej politycy, parlamentarni i pozaparlamentarni, bliscy jej czy tworzący ją działacze społeczni, samorządowi, ludzie kultury, sprzyjające jej bloki medialne, poszczególni dziennikarze i publicyści, a także antypisowski lud hejterski w internecie, słowem – cały antyPiS, bezustannie usiłuje – niezmiennie bezskutecznie – wygłówkować, jak by tu odsunąć obóz Kaczyńskiego od władzy i co z nim zrobić w przyszłości, gdy się to ewentualnie w końcu uda. Niestety, w tym właśnie wyraża się najbardziej rozpaczliwa nędza opozycji, znacznie gorsza od samej tylko marnej skali poparcia społecznego, odzwierciedlanego przez wyniki sondaży. I sytuacja ta nie zmieni się nawet wtedy, gdy PiS dokonywać będzie jeszcze bardziej ekstremalnych, brutalnych i oszalałych aktów terroryzmu politycznego niż te z którymi mamy do czynienia obecnie. Nawet wtedy gdy będzie niszczył instytucje demokratyczne, instytucje państwa prawnego, wymiar sprawiedliwości, system edukacji, prawa organizacji pozarządowych, wolność mediów, prawa kobiet i tak dalej i tak dalej. Odnotowany, prawdopodobny wzrost poparcia dla PiS po awanturach wokół ustroju sądownictwa i dość masowych protestach w czasie wakacji, po ekscesach misiewiczowszczyzny, powinien dać najszerzej rozumianym kręgom opozycji do myślenia.
Dlaczego Monstrum Frankensteina nie odstręcza?
Dlaczego PiS zyskuje na poparciu, a co najmniej na nim nie traci nawet wtedy, gdy robi rzeczy najgorsze? Dlaczego cały ten horror uprawiany w biały dzień, ta agresja, ta prymitywna propaganda TVPiS, to wszczynanie każdego dnia wojny ze wszystkimi, a to z emerytowanymi milicjanto-policjantami, a to z młodymi kobietami (ograniczenie dostępu do pigułki „dzień po”), a to z telewidzami czy radiosłuchaczami, których chce się zmusić do płacenia przymusowego abonamentu, a to z rolnikami (ograniczenie prawa do dysponowania własną ziemią), a to z potężną armią rodziców szkolnej dziatwy, a to z przyrodniczym bogactwem Polski (bo o drzewa w Puszczy Białowieskiej w końcu chodzi a nie o ekologów) czy, jak ostatnio, z bezdzietnymi rodzinami liczącymi na potomstwo z in vitro i z milionami klientów przyzwyczajonych do prawa robienia zakupów w niedzielę. Dlaczego nawet wyraźny, zwłaszcza od minionego lata, wzrost cen żywności (ze skokowym, niemal dwukrotnym wzrostem cen masła czy wyraźnym wzrostem cen owoców i warzyw) nie osłabił poparcia da reżymu PiS? Przecież hitlerowskie hasło: „Armaty zamiast masła” oznaczało wezwanie ludu niemieckiego do zaakceptowania daleko idących wyrzeczeń w obliczu wyższej konieczności, a szemranie ludu w PRL („nie ma lekko, masło po dziesięć”) zawsze źle wróżyło spokojowi władzy ludowej. Dlaczego więc te i inne przykre zdarzenia nie podkopują siły PiS? Dlaczego idące ciężkim krokiem w ciężkich buciorach Monstrum, powołane do życia przez Doktora Frankensteina-Kaczyńskiego nie przeraża ludu do tego stopnia, by je zlinczować, jak to się stało w słynnym amerykańskim horrorze Jamesa Whale z 1931 roku, zrealizowanym według powieści Mary Shelley, z Borisem Karloffem w roli głównej?
Dlaczego? Ćwiczenie z wyobraźni społecznej
Podjąłem próbę takiego ćwiczenia opierając się na doświadczeniach własnych i na obserwacji doświadczeń wielu moich rodaków. Tych moich doświadczeń i obserwacji nie były miliony, ale już kilkaset wystarczy, by zgodnie z zasadą pars pro toto, wyciągać uprawnione wnioski. Spróbuję w oparciu o nie zrekonstruować myślenie, a co najmniej intuicje i instynkty tych, którzy tworzą elektorat PiS.
Zacznę od tego, że wcale nie jestem przekonany, że ekscesy reżymu PiS nie robią negatywnego, ponurego wrażenia na kimkolwiek z szeregów popierającego go elektoratu. Przeciwnie, należy przypuszczać, że wiele praktyk władzy PiS części jej elektoratu nie bardzo się podoba, że przyjmuje je ona krytycznie, a co najmniej ma wątpliwości i obawy, choćby np. przed perspektywą wzrostu inflacji, która może przełożyć się na drożyznę, zawsze najbardziej uderzającą w najbiedniejszych. Elektorat PiS, choć zwarty i zdyscyplinowany, nie jest aż do tego stopnia homogeniczny, by nie zauważał ciemnych stron, by nie miał w swoich szeregach całkiem sporo ludzi potrafiących zdroworozsądkowo myśleć.
Nikt nic nie wie
Gdy jednak ludzie ci obserwują działania władzy i konfrontują je z obrazem opozycji, to trudno im w poczynaniach tej ostatniej dostrzec cokolwiek, co by uzasadniało sens odwrócenia się od PiS. Rząd bowiem, czego by o nim nie powiedzieć, dał 500 plus (inna sprawa że w trybie nieracjonalnym, bo także bogaczom), podwyższył wynagrodzenie minimalne, postawił tamę ewentualnemu napływowi niechcianych imigrantów z Afryki i Azji w ramach tzw. kwot, a ostatnio próbuje podsypać grosza (obniżenie podatków) nawet znienawidzonym i na ogół negatywnie usposobionym do PiS twórcom. Co na to w odpowiedzi opozycja? Konia z rzędem temu, kto potrafiłby powiedzieć, czego można by się, choćby najzupełniej hipotetycznie, spodziewać po hipotetycznym, przyszłym rządzie Grzegorza Schetyny czy Ryszarda Petru, względnie po przyszłym rządzie koalicyjnym ugrupowań, które obaj panowie reprezentują. Poza frazesami i ogólnikową deklaracją, że nie zlikwidują świadczenia 500 plus (choć mogą zmodyfikować kryteria jego przyznawania) niczego konkretnego o programie tych partii dowiedzieć się nie sposób. Ani na temat polityki socjalnej, ani płacowej, ani podatkowej, ani w zakresie prawa pracy (np. kwestia umów śmieciowych). Na domiar wszystkiego, z zaiste groteskową wypowiedzią wystąpił jeden z przedstawicieli opozycji, który indagowany o program jego partii, oświadczył, ni mniej ni więcej, że go obecnie nie ujawni, żeby nie zdradzić się z nim przed PiS. Dla kogo jest więc program opozycji – do ewentualnej wiadomości PiS czy dla wyborców? Ręce opadają. Czy znów mamy kupować kota w worku? Zamiast tego, Schetyna, używając języka gangsterskiego, groził szefowi MSW Mariuszowi Błaszczakowi („Zajmą się tobą ci, którzy powinni się zająć”). Nie mam krzty sympatii i zaufania do szkodnika Błaszczaka, ale czego można spodziewać się po liderze partii opozycyjnej, który zamiast jeździć po kraju z programem, wygłasza z trybuny sejmowej knajackie pogróżki?
Lęk przed recydywą balcerowiczowszczyzny
W tej sytuacji, elektorat PiS, nawet jego część najmniej ortodoksyjna, nie lekceważąca niepokojących sygnałów ekonomicznych (powrót inflacji), dostrzegająca liczne rozbieżności między obietnicami PiS a praktyką rządzenia, wcale nie jest skory do wycofania poparcia dla partii Kaczyńskiego. Także ta część elektoratu obawia się, że powrót do władzy PO, z ewentualnym dodatkiem Nowoczesnej, może oznaczać recydywę – w najgorszym znaczeniu tego słowa – tego wszystkiego, co doprowadziło do utraty władzy przez Platformę. A co to było? Ano, choćby brak wsparcia dla najbiedniejszych, tolerowanie koszmarnego traktowania lokatorów „złodziejskiej prywatyzacji” kamienic, trzymanie na uwięzi płac, zwłaszcza najniższych i wpędzenie milionów ludzi w status „biednych pracujących”, którzy całymi latami nie mogli wyjść z „pułapki 1500 na rękę” za etatową nawet pracę czy podwyższenie wieku emerytalnego. A że PiS wcale do odwracania części tych schorzeń wcale nie jest w praktyce taki skory albo je tylko piarowo pozoruje? Nic to, bo PiS stale skutecznie podtrzymuje tego rodzaju społeczne nadzieje i oczekiwania. To ministrowie rządu PiS, jak choćby pani Rafalska z Ministerstwa Rodziny Pracy i Polityki Społecznej staje co rusz przed kamerami i deklaruje kolejne obietnice, a czasem też jakieś konkretne pożytki. Gdyby rządziła PO, przed kamerami pojawiałby się co najwyżej ponury, wyniosły i besserwisserski Jacek Wincenty Rostowski i z kwaśną miną ogłaszałby, że „nie da, bo nie ma”. Ludzie, nie tylko zresztą elektorat PiS, nie chcą już tego ponownie słuchać i przeżywać, nie chcą wchodzić do tej samej rzeki. A mają podstawy do obaw, że ta sama rzeka może w przyszłości popłynąć, skoro na czele krytyki rządów PiS pojawia się co pewien czas, ze swoją niezmienną od 28 lat mantrą, Leszek Balcerowicz. Czy nie mają więc powodu, by bać się recydywy dogmatycznej balcerowiczowszczyzny? Była ona może dobra na pierwszą dekadę transformacji ustrojowej, ale prawie trzydzieści lat później, w radykalnie zmienionych warunkach społeczno-ekonomicznych, powinna powędrować do Muzeum Ekonomii i Gospodarki, gdyby takie istniało. Po to, by groźba takiej recydywy nie powstała, wielu ludzi, nie tylko „lightowa” część elektoratu PiS, gotowa jest przełknąć nawet klerykalizm, kult „żołnierzy wyklętych”, nachalstwo propagandowe i ideologiczne, ekscesy pisowskich awanturników, wrzaski i koszmarne miny ich wodza.
Jeśli zatem opozycja nie wyciągnie wniosków z tych i innych faktów, jeśli czarno na białym nie pokaże wyborcom, czego mogą się spodziewać po jej rządach, w Bazie (gospodarka i sprawy społeczne) i w Nadbudowie (instytucje i ideologia), to szanse na odbicie Polski z rąk PiS będą nie tylko żadne za dwa lata, ale nikłe nawet za lat sześć. Ograniczanie się do nieustannego larum, że „PiS bije i łamie demokrację” daleko nie wystarczy.
Lewicy do sztambucha
A skoro o Bazie i Nadbudowie była mowa i skoro jesteśmy na łamach gazety lewicowej, to na koniec kilka zdań odnośnie SLD i lewicy w ogólności. Nie jest żadną tajemnicą i ludzie tego nie zapomnieli, że będąc dwa razy u władzy, Sojusz Lewicy Demokratycznej kontynuował (zasadniczo) balcerowiczowski model społeczno-gospodarczy, co doprowadziło do rozczarowania tym ugrupowaniem po stronie lewicowego, socjalnego elektoratu. Ba, jego część zasila dziś elektorat PiS. Otóż jeśli SLD nie dotrze ze swoim prospołecznym programem do społeczeństwa i nie odzyska przynajmniej części dawnego zaufania (wybory parlamentarne 2001 – 41 % zwycięstwo Sojuszu), to nadal tkwić będzie w niszy, co gorsza, siedząc niewygodnie na ostrzu brzytwy zwanej progiem wyborczym. Jest na to sprawdzona metoda. Kontakt z Polską i Polakami, mieszkającymi nie tylko w Warszawie, ale także daleko od niej, gdzieś gdzie daleko od szosy.