Premier Boris Johnson uważa, że jego sposób na walkę z koronawirusem przyniesie w skali globalnej więcej korzyści Wielkiej Brytanii niż to, co robi się na kontynencie. A że ofiary będzie się liczyć na miliony? Trudno!
W czasie, kiedy rządy poszczególnych krajów dokładają wszelkich starań, by jak najbardziej ograniczyć rozprzestrzenianie się koronawirusa, Wielka Brytania zachowuje przysłowiową brytyjska flegmę. Żadnego zamykania granic, żadnej dwutygodniowej kwarantanny czy zakazu zgromadzeń. Owszem, są pewne środki bezpieczeństwa, ale nieprzesadnie ostre. To najprawdopodobniej rezultat taktyki walki z epidemią, zaproponowana przez ekspertów z otoczenia Borisa Johnsona. Polegać ma ona na wytworzeniu tzw. odporności stadnej, polegającej, jak cytują media, na zarażeniu nawet 80 proc. Brytyjczyków, by cała populacja nabrała odporności na wirusa, który, jak uważa część specjalistów, ma szansę zamienić się na wirusa, który będzie atakował sezonowo, podobnie jak grypa.
Autorem tego pomysły jest Patrick Vallance, główny doradca naukowy rządu. Wywołał on jednak sprzeciw wielu naukowców, którzy zwrócili się do władz Wielkiej Brytanii, by wszczęła jednak ostrzejszą walkę z COIVID-19. Wskazują, że wobec rozprzestrzeniania się wirusa w krajach najbliższych Wielkiej Brytanii, można spodziewać się raptownego wybuchu epidemii, którego brytyjska służba zdrowia może nie wytrzymać.
„Postawienie na <<odporność stadną>> w tym momencie nie wydaje się realną opcją, ponieważ służba zdrowia znajdzie się pod jeszcze większą presją, co będzie oznaczało ryzykowaniem o wiele więcej istnień ludzkich niż to konieczne. Wprowadzając teraz środki dystansu społecznego, można radykalnie spowolnić wzrost choroby i ocalić tysiące istnień ludzkich”, napisano w liście. A mowa to poważnych liczbach, jeśli chodzi o możliwe ofiary śmiertelne. Mowa o setkach tysięcy, choć niektórzy mówią nawet o dwóch milionach.
By wspomniana odporność stadną populacja na wyspach sobie wyrobiła, konieczne jest zachorowanie nawet 36 milionów obywateli. Z tego nawet 1,8 mln ludzi mogłoby umrzeć.
„Obawiam się, że tworzenie planów, które zakładają, że tak duża część populacji zostanie zakażona (i miejmy nadzieję, wyzdrowieje i uodporni się), może nie być najlepszym, co możemy zrobić”, powiedział z właściwą Brytyjczykom wstrzemięźliwością Martin Hibberd, profesor London School of Hygiene & Tropical Medicine gazecie „The Guardian”.
Nawet jeśli w proponowanej przez państwo brytyjskie metodzie walki z epidemią jest teoretyczny sens, to łatwość, z jaką skazuje się na śmierć setki tysięcy lub nawet miliony współobywateli, jest wstrząsająca.