Nad obecnym premierem Izraela, Benjaminem Netanjahu gromadzą się wciąż ciemniejsze chmury. Prokurator generalny oficjalnie ogłosił, że chce postawić mu zarzuty.
Awichaj Mandelbit, prokurator generalny Izraela wyjaśnił, że zarzuty będą dotyczyły korupcji. Sprawa nie jest nowa. Od dawna media izraelskie bębnią od podejrzeniach wobec „Bibi” dotyczących nadzwyczajnej łaskawości firmy Bezeq Telecom w zamian za korzystne materiały o Netanjahu i jego żonie na należącym do firmy portalu, przyjmowania luksusowych prezentów od biznesmenów i nielegalne wsparcie jednego z mediów izraelskich w zamian za szkodzenie ich konkurencji. Policja izraelska już w 2018 zarekomendowała postawienie zarzutów korupcyjnych urzędującemu premierowi. Jednak skoro obecnie tak wysoki urzędnik jak prokurator generalny na nieco ponad miesiąc przed wyborami zdecydował się na oficjalne potwierdzenie o postawieniu zarzutów, to musi mieć silne karty.
Podstawowym pytaniem obecnie jest, czy przesłuchanie odbędzie się przed kwietniowymi wyborami czy po. Jeżeli przed, to poza tym, że prokuratura będzie z pewnością oskarżona o ingerencję w proces wyborczy. Jeżeli po, to samo przesłuchanie, jeżeli Netanjahu pozostanie premierem, może tracić na wiarygodności.
Fakt jest jednak faktem, że sama wypowiedź Mandelbita nie ułatwia premierowi kampanii wyborczej. Netanjahu broni się jak umie, twierdząc, że zarzuty są wyssane z palca, a on sam jest ofiarą „polowania na czarownice”. Jest przekonany, że zarzuty „rozpadną się jak domek z kart”.
Mimo zarzutów i gęstniejącej atmosfery partia premiera Netanjahu Likud prowadzi w sondażach przedwyborczych.