25 marca prezydent USA Joseph („Joe”) Biden odbył swoją pierwszą konferencję prasową. Przez 62 minuty, więc wyjątkowo krótko, rozmawiał z kilkunastoma starannie dobranymi dziennikarzami amerykańskimi. Ale nie ta znikoma, porównując z latami minionymi, liczba uczestników rzuca cień na początki nowej prezydentury; można ją zresztą jakoś tłumaczyć pandemią. Wraz z zasiedleniem Białego Domu przez tandem Biden/Harris zmieniają się nie formy i priorytety polityki amerykańskiej – bo w sposobach widzenia świata i jego problemów zasadniczych różnic między Republikanami a Demokratami nie ma – co metody komunikacji ze światem mediów i społeczeństwem.
Media reprezentowała garstka osób programowo, ideowo, jak i finansowo powiązanych z Partia Demokratyczną. Na wszelki wypadek wśród tych wyselekcjonowanych kandydatów do zadawania pytań siedzieli przedstawiciele zarówno Secret Service, jak i reprezentanci służby prasowej. Ci ostatni przygotowali też zawczasu dla prezydenta kartki, którymi się posługiwał przy udzielaniu odpowiedzi. Podejrzenie o uzgodnienie wcześniej pytań samo się narzuca.
Nie zaproszono na konferencję przedstawicieli medialnej korporacji Fox News, związanej z Republikanami i poprzednią prezydenturą. Owszem, merytorycznie marnej, co widzi każdy myślący człowiek, ale jednak legalnie działającej, popularnej, oglądanej przez miliony ludzi. To tyle, jeśli chodzi o scalanie społeczeństwa amerykańskiego, które, jak wielokrotnie pisaliśmy, rozpadło się na nienawidzące się nawzajem obozy i grupy. Zamiast pokazać się z dobrej strony głosującym jeszcze niedawno na Trumpa, Biden demonstracyjnie okazał im lekceważenie. Do tego wybieranie sobie dziennikarzy to w wykonaniu prezydenta USA brnięcie nadal drogą szkodliwej tendencji zmierzającej do cenzury prewencyjnej. Tej samej, która na początku stycznia 2021 r. została zastosowana wobec Trumpa przez media społecznościowe, rzekomo pod wpływem oburzenia jego wypowiedziami szerzącymi nienawiść i nakłaniającymi do buntu. Tyle, że nie były to pierwsze takie wypowiedzi (przez 4 lat jego prezydentury stały się standardem) – po prostu zmienił się polityczny kontekst. I tak prywatne, choć stanowiące swoiste dobro wspólne środki masowej komunikacji Billa Gatesa, Jacka Dorseya czy Marca Zuckerberga – sympatyzujących z Partią Demokratyczną – potrafiły wyeliminować ustępującego już prezydenta USA z przestrzeni publicznej.
Wracając natomiast do prezydenta obecnego. Nigdy do tej pory nie czekano na pierwszy kontakt gospodarza Białego Domu z mediami aż 64 dni (bo tyle upłynęło od inauguracji 46. prezydentury). Tym bardziej zaskakująca stała się zapowiedź Bidena o jego kandydowaniu w kolejnych wyborach. W 2024 roku. Nikt z poprzedników nie czynił takich gwarancji swym zwolennikom tuż na początku kadencji! Do tego Biden ma dziś 78 lat, po upływie swej pierwszej kadencji będzie miał 82. Żaden polityk w USA nie rozpoczynał prezydentury w dzisiejszym wieku Bidena, a co dopiero po osiemdziesiątce.
Ronald Reagan, rozpoczynając swoją prezydenturę w 1981 r. miał lat 70, podobnie jak Trump. W późnych latach 80., podczas II kadencji, zdradzał objawy charakterystyczne dla choroby Alzheimera (brak pamięci, dezorientacja, niespójność w formułowaniu myśli itp.). Podobne oznaki – zaniki pamięci, zachwiania równowagi, chwilowe braki orientacji co do czasu i miejsca, w jakim się aktualnie znajduje – widoczne są u Joe Bidena. Fox News, opierając się na informacjach od byłego agenta Secret Service Dana Bongino (pracował w ochronie Białego Domu od Busha seniora do Obamy) sugeruje, iż demencja Bidena jest ściśle strzeżoną tajemnicą w Białym Domu. Świadczyć ma o tym m.in. fakt, iż 31 Demokratów (z Senatu i Izby Reprezentantów) wniosło projekt ustawy, w myśl której prezydent powinien być absolutnie zobligowany do zasięgnięcia rady obu izb Kongresu co do decyzji użycia broni jądrowej. Ich zdaniem to wyeliminuje zachowania poprzednich prezydentów (czytaj: Donalda Trumpa), którzy „grozili innym krajom atakiem jądrowym lub prezentowali zachowanie, które powodowało, że inni urzędnicy wyrażali zaniepokojenie prezydencką oceną sytuacji”. Wytłumaczenie wygodne, ale czy na pewno nie chodzi jeszcze o coś innego, o konkretny problem ze zdrowiem Joe Bidena? O którym w partii doskonale wiedziano, wystawiając go na urząd w krytycznych dla Ameryki czasach i podczas całej kampanii?
Jak będzie z kandydowaniem Bidena (czy kandydat dożyje?), to się dopiero okaże – niemniej deklaracja o tymże kandydowaniu to wyraźny i znaczący sygnał dla tzw. lewicowego skrzydła Demokratów. Wszystkich tych ludzi, z którymi lewica w Europie, socjaldemokratyczni komentatorzy czy nawet młodzi Amerykanie poszukujący jakichś alternatyw dla obecnej beznadziei wiązali jakieś nadzieje na to, że USA może się reformować, zmieniać i naprawiać. Bernie Sanders, Alexandria Ocasio-Cortez, Elisabeth Warren, Ilhan Omar, Rashida Tlaib i inni „lewoskrzydłowi” właśnie dostali czytelny sygnał: wasze nadzieje są płonne i nierealne. Sądziliście, że będziecie powoli marginalizować Bidena, a nawet odsuwać go od władzy, a może nawet, że zastąpi go Kamala Harris (niesłusznie zresztą kojarzona z progresywnym nurtem u Demokratów)? No to już wiecie, że nic z tego. Centryści i neoliberałowie wśród Demokratów, których Biden jest klasycznym przedstawicielem, po wygranych wyborach już nie potrzebują ścisłego sojuszu z „lewym” skrzydłem swej partii. On był ważny wyłącznie w stanie „trumpowego” zagrożenia przedwyborczego. Inna sprawa, że według niektórych analityków w Partii Demokratycznej narasta konflikt grup interesów skupionych wokół dwóch byłych prezydentów: Clintona (a w zasadzie wokół tandemu Bill / Hillary) i Obamy. Biden to reprezentant grupy „clintonowskiej”, wyraźnie neoliberalnej i globalistycznej, Harris to faworytka raczej Obamy i grupy quasi pro-socjalnej (w stylu amerykańskim). Różnice między nimi są z jednej strony wyraźne, z drugiej – w praktyce kosmetyczne i wizerunkowe.
Co do samej konferencji prasowej nowego prezydenta… była ona de facto monologiem. Biden wygłaszał ogólne frazy, które do meritum polityki amerykańskiej i jej przyszłości nie wniosły nic konkretnego czy nowatorskiego, chociaż tyle miał zmienić ten lepszy prezydent, tak dobrze rozumieć, że trudne czasy wymagają nieoczywistych kroków. Ładnie to nawet brzmiało w przedwyborczej propagandzie. A teraz: z dużej chmury – mały deszcz.