Prędzej mi kaktus wyrośnie. Mowa rzecz jasna o Andrzeju Dudzie, któremu Agnieszka Wołk-Łaniewska pragnie dać kredyt zaufania z racji tego, iż „nie powiedział nic, co obrażałoby uszy i sumienie człowieka lewicy”. Uważam, że niestety nie powiedział też nic, co sugerowałoby, że istnieje jakakolwiek wspólnota pomiędzy jego a człowieka lewicy wizją państwa.
Agnieszka deklaruje, iż dla przeprowadzenia reform służących tym, którym żyje się najciężej, jest w stanie poświęcić swój osobisty komfort życia w kraju niesklerykalizowanym do cna. Akceptuje fakt, iż spory światopoglądowe – toczone u nas w sposób, trzeba przyznać, dość jałowy – ustępują miejsca wyższej sprawie czyli interesowi uciskanych obywateli. Ergo – zakłada, że koszty deklarowanego konserwatyzmu Dudy nie będą dla nas zbyt dotkliwe i warto je ponieść na rzecz spodziewanych społeczno-gospodarczych profitów. Pozwolę sobie pozostać przy stanowisku, że za decyzje motywowane światopoglądem płacimy realną cenę w polskich złotych. Decyzje światopoglądowe generują określony rozdział i przepływ pieniędzy w państwie. Dostęp do antykoncepcji, stosunek do aborcji na życzenie, in vitro, czy edukacji seksualnej w szkole wydawać się mogą „tematami zastępczymi”, ale zgoda na zablokowanie ludziom możliwości korzystania ze zdobyczy cywilizacji w zakresie regulowania płodności napędza machinę powstawania wielodzietnych skupisk najbiedniejszych. Coraz bardziej niewydolne państwo nie jest im potem w stanie zapewnić godziwego socjalu i każe głodować w imię prawa do życia. Proponuje w zamian bezsensowny wydatek – becikowe. Umacnia je w tym kościół, czerpiący pełnymi garściami z państwowej, czyli naszej kasy. Cała konstrukcja przypomina kółko, w którym kręci się ogłupiały chomik. Katokonserwatyzm w polityce prorodzinnej, sądowniczej, mieszkaniowej, obronności, mediach, edukacji, ochronie środowiska przekłada się realnie na poziom życia, również najuboższych. I tylko udaje, że zasypuje nierówności.
Andrzej Duda jest populistą, stosującym „punktowe rozdawnictwo” (sztandarowym przykładem „500 zł na każde dziecko”, mniejszy VAT na dziecięce ubranka, pomoc frankowiczom, czy obniżenie małym firmom CIT z 19 do 15 proc. w zamian za 3 nowe miejsca pracy), absolutnie niezainteresowanym systemowymi zmianami wzmacniającymi rzeczywiste państwo opiekuńcze w takim kształcie, w jakim widziałby je człowiek lewicy: skupiające w swoim ręku strategiczne gałęzie przemysłu, oparte na podatkach pojmowanych jako wspólna sprawa, nie zaś jako „danina” i „sięganie do polskich kieszeni przez knurów z Wiejskiej”.
Jeśli wierzyć wypowiedziom na prawicowych portalach, potencjalny wyborca PiS – tak samo jak prezydent Duda – przywołuje „wielkie, niedokończone dzieło Lecha Kaczyńskiego”, chwali się obniżeniem podatków w 2006 oraz składki rentowej w 2007 (później okazało się, że koszty owego dobrostanu trzeba było pokryć m.in. z zasiłków pogrzebowych). Wyborca PiS nie jest zainteresowany emeryturą obywatelską czy taką reformą finansów publicznych, która zacznie służyć rozwojowi i będzie zachęcać do pracy. Tęskni za Zytą Gilowską, walczącą z krwiożerczym fiskalizmem, który ma twarz Tuska. Otóż wyborca PiS wcale nie chce państwa socjalnego, nie chce budować struktur, które będą służyć wszystkim. Wówczas skierowałby swój polityczny gniew gdzie indziej (i tacy stawiali krzyżyk przy nazwisku Kukiza). Do PiS wyborcy ciągną głównie ze względu na specyficzny dyskurs. Chcą dzielić na lepszych i gorszych i być tymi lepszymi. Chcą rozliczać wrogów i stawiać za państwowe pieniądze monumenty, a argument, że przy okazji zostaje im więcej w kieszeni, jest orężem w walce ideologicznej. Duda doskonale zdaje sobie z tego sprawę. I zaspokoi przede wszystkim te potrzeby, nie zaś postulaty lewicy równościowej.
Teraz pragnie cofnąć skutki reformy emerytalnej Rostowskiego. Tyle, że wprowadzenie okresu 40-letniego stażu składkowego przy założeniu, że na emeryturę przechodzić będziemy dosyć wcześnie, nie tylko nie cofnie realnych skutków zmian wprowadzonych przez PO, ale przyczyni się do tego, że przy starzejącym się społeczeństwie jeszcze więcej młodych zacznie szukać szczęścia za granicą. Bo proporcje pracujących płatników składek do emerytów sprawią, że niewielki odsetek zacznie utrzymywać większość.
Duda nie mówi, skąd weźmie 20 mld zł na podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. Będzie zwalniać urzędników? Zaciśnie pętlę na szyi banków? Trudno w to uwierzyć. Jego plan likwidacji NFZ i rozrzucenia jego kompetencji na wojewodów jest kuriozalny. Kolejki do lekarzy nie tworzą się przecież z powodu „przejadania” przez Fundusz pieniędzy z naszych składek. Kasy nie przybędzie z powodu przeniesienia podmiotu dysponenta. Paradoksalnie, reforma Dudy stworzy nowe koszty zatrudnienia w Ministerstwie Zdrowia, bo ktoś pieniądze samorządom będzie musiał wyliczać. Pytanie: skąd zabierze? Z puli na pomoc społeczną? Czy może stwierdzi „przepraszamy, jednak nas na to nie stać, bo Tusk zostawił nam zgliszcza” i podniesie składkę zdrowotną, by załatać dziurę powstałą w wyniku decentralizacji NFZ? Opcji jest sporo. Żadna nie jest do przyjęcia przez człowieka lewicy. Nad „polityką dialogu” w wykonaniu PiS w stosunku do pielęgniarek z pamiętnego białego miasteczka pastwić się nawet nie warto.
Uważam, że Duda poza swoim „punktowym rozdawnictwem” i retoryką na dużym poziomie ogólności, którą stosował przez ostatnie 5 lat także Komorowski (który polityk nie „uważa, że musimy odbudować w naszym kraju nowoczesny przemysł stoczniowy”? Który nie jest za tym, „aby było więcej państwowych przedszkoli i żłobków”? No, może tylko Korwin) nie ma de facto żadnych systemowych rozwiązań satysfakcjonujących ludzi lewicy. Poza rozmontowywaniem państwa i ogromnymi spustoszeniami w sferze wolności obyczajowej. Nie wierzę socjalnego Dudę. To wydmuszka, która pęknie w październiku.