Ostatnie tygodnie były dla publicystów i polityków czasem posuchy. Święta, Sylwester, ogólne zamknięcie na skutek lockdownu – nie było zbytnio czego komentować i o czym pisać. A przecież nie płacą nam za leżenie. Nie dziwi więc, że gdy tylko przypłynął do nas zza Wielkiej Wody interesujący temat, wszyscy aktywni w sferze publicznej i ci, którzy parają się dziennikarskim rzemiosłem pośpiesznie się na niego rzucili. Czego to już w polskich i światowych mediach o waszyngtońskich wydarzeniach nie napisano! Jedni wieszczyli zamach stanu, inni II wojnę secesyjną. Powszechnie pisano o ,,upadku Imperium”, ,,bezprecedensowym zamachu na demokrację” i o tym, ,,że już nic nie będzie takie jak wcześniej”. Prawicowi komentatorzy gromadnie lamentowali nad kryzysem ,,wzorowej i najsilniejszej demokracji amerykańskiej”, lewicowi wydawali się niemal jednogłośnie i z wyraźnym zadowoleniem podkreślać ,,a nie mówiliśmy?” w kontekście społecznej klęski neoliberalnego kapitalizmu. W ataku na Kapitol niektórzy widzieli ,,gniew ludu”, inni – ,,furię motłochu”. Niemiecki „Der Tagesspiegel” zdążył porównać Donalda Trumpa i jego zwolenników do Hitlera i nazistów, a senator i b. prezydent Nowej Soli Wadim Tyszkiewicz – do W. Lenina i ataku bolszewików na Pałac Zimowy. Cóż, trzeba przyznać – udany szturm na budynek Kongresu USA i zdobycie Senatu przez człowieka–bizona nie zdarzają się codziennie. Skoro jednak głowy już trochę nam ostygły, warto spojrzeć na całą sprawę szerzej i uczciwie przyznać: waszyngtońskie wydarzenia, mimo iż widowiskowe i chwytliwe do publicystycznego wykorzystania, niczego tak naprawdę nie zmienią.
Kiedy usłyszałem medialne komunikaty, że odbywa się ,,szturm na siedzibę władz USA”, instynktownie chciałem wpisać w wyszukiwarkę ,,zamieszki na Wall Street”. Wiadomo przecież, że to tam rezydują ci, którzy naprawdę rządzą Ameryką. To zaś jak bardzo przejęły ich te tak rzekomo przełomowe wydarzenia na Kapitolu, najlepiej widać po giełdowych indeksach – te w związku z tym nie drgnęły prawie w ogóle. Demonstranci nie podnieśli bowiem wcale ręki na ,,amerykańską demokrację”, a jedynie na niewiele znaczącą i coraz bardziej odpadającą ,,demokratyczną” fasadę tamtejszej oligarchii. Cała budząca wielkie emocje i opisywana za pomocą tak patetycznych epitetów rywalizacja między Joe Bidenem a Donaldem Trumpem to tylko mająca dawać iluzję wyboru pokazówka dwóch kandydatów Wall Street. Widzenie w którymś z nich ,,obrońcy prawdziwej Ameryki” (jak chcą konserwatyści) czy ,,pogromcy populistów i strażnika demokracji” (jak chcą liberałowie) albo patrzenie na starcie ich zwolenników jako ,,przełomowe”, ,,kluczowe”, ,,decydujące” jest wyrazem dziecięcej naiwności.
Zresztą, już niedługo nie będzie miejsca nawet na pokazowe pojedynki i elektryzujące opinię publiczną starcia na polach kosmetycznych różnic między obiema partiami. Widowiskowe zamieszki z 6 stycznia przysłoniły inne, bardzo ważne wydarzenie z tego dnia – zwycięstwo obu demokratycznych kandydatów w wyborach do Senatu w Georgii. Oznacza ono zdobycie przez Demokratów większości w Senacie, a tym samym – w całym Kongresie USA. Mając swojego prezydenta oraz Kongres będą w najbliższym czasie niepodzielnie rządzić Stanami Zjednoczonymi. Dostając taką szansę od losu, elity Demokratów szybko rozprawią się z co bardziej narwanymi trumpistami, zmarginalizują lewicowe skrzydło własnej partii i dogadają się z establishmentowymi Republikanami. Wszystko to, aby bez zawracania sobie głowy światopoglądowymi bzdurami móc jeszcze skuteczniej i efektywniej służyć wielkiemu biznesowi.
Dobrze rozumiem, że na skutek lockdownowej nudy duża część z nas łaknie wzniosłych przeżyć i wzrasta w nas chęć oglądania ,,historii dziejącej się na naszych oczach”. Dużej części ludzi lewicy dodatkowo marzy się tak wyczekiwany upadek krwiożerczego Imperium i ,,matki wszystkich neoliberalizmów”. Jestem niestety zmuszony czytelników rozczarować – to nie tym razem. Teraz po prostu część wyborców D. Trumpa troszkę zbyt mocno uwierzyła, że ich wyborczy głos ma jakiekolwiek znaczenie, a ich kandydat niesie za sobą realną zmianę. Nie wtórujmy ich naiwności. Prawdziwie rządzących Ameryką nikt bowiem nie zaatakował, ani nie musieli oni w popłochu opuszczać swych biur. Przeciwnie, wygodnie siedząc w nich, z błogim uśmiechem spoglądali na ładnie wieczorową porą oświetlone wieżowce Manhattanu.