Donald Trump niczym papież powołał się na Boga i błogosławił narody przemawiając na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ. Niczym cesarz, wymienił kraje, które nie podobają się imperium amerykańskiemu, z Iranem w roli głównej. Z mównicy ziało wojną. Nie tą w Afganistanie, toczoną od 17 lat, którą Amerykanie przegrywają, ale nowymi, w których zwycięstwo i porażka nie będą się liczyć, a stawką będzie samo trwanie wojny.
Gdy Trump gromił Iran z mównicy, jego administracja ogłosiła, że wojsko USA zostanie w Syrii tak długo, aż wyjadą stamtąd Irańczycy, którzy pomagają temu krajowi walczyć z dżihadyzmem. To znaczy, że Ameryka trzeci raz zdecydowała o celu syryjskiej wojny: najpierw było nim obalenie prezydenta al-Asada, potem walka z dżihadyzmem, a teraz „powstrzymywanie Iranu”, którego boi się Izrael.
Syria już od prawie ośmiu lat jest bożym igrzyskiem: dziś działa tam pięć armii, które nie przestają niebezpiecznie ocierać się o siebie. Trump właśnie wymyślił, że przyda się po Afganistanie kolejna wieczna wojna. W świetle prawa międzynarodowego, Irańczycy walczą w Syrii legalnie, a Amerykanie nielegalnie, ale to już też nie ma znaczenia. Ryzyko eskalacji zostanie podwyższone, kraj pozostanie beczką prochu, zmieniony w terytorium pośredniej wojny USA przeciw Iranowi.
Zmiana rządu w takim kraju jak Wenezuela została zapowiedziana przez Trumpa nie z mównicy, ale w czasie konferencji prasowej w ONZ, jakby to był jakiś drobiazg, o którym zapomniał przed wyjściem. „Słowo daję”, Maduro „mógłby być bardzo szybko obalony przez wojsko, jeśli żołnierze zdecydują się na to”. Z trybuny mówił jedynie o wenezuelskich uchodźcach, nałożył kolejne sankcje. „Każda sankcja rządu gringo poza tym, że jest nielegalna i bezużyteczna, to dla nas rewolucjonistów medal” – odpowiadał prezydent Maduro. Nazwał Amerykanów „śmierdzącymi tchórzami”.
Ale Wenezuela nie liczy się tak oczywiście, jak Iran. To już ostatnie państwo nieprzychylne USA w regionie, które trzyma się jeszcze na nogach. W porównaniu z sojusznikiem amerykańskim Arabią Saudyjską to kraj wolności obywatelskich, ale nie o to chodzi. Trzeba go złamać, by nie kwestionował hegemonii imperium i władzy jego lokalnych sojuszników. Prezydent Francji Macron krzyczał cienkim głosem z mównicy, że „prawo silniejszego” nie może decydować w kwestii irańskiej, ale nie był już gwiazdą jak na swym pierwszym Zgromadzeniu Ogólnym, większość mu raczej nie wierzyła.
Trump wygłosił przemówienie w ONZ, jakby to był jego mityng wyborczy. Zachwalał się jak sprzedawca ryb na targu przed nadchodzącymi, jesiennymi wyborami do Kongresu. Jest taka teoria, że przestanie napinać mięśnie po wyborach, że się uspokoi, a na razie to wszystko musi wyglądać tak komiksowo. Nie. Rząd amerykański podejmuje konkretne, długoterminowe działania na rzecz kolejnej wojny, perpetuum mobile polityki imperium.