Publikujemy ponownie tekst Jarosława Pietrzaka z paźdzernika 2018 roku o Unii Europejskiej. Uznaliśmy, że po 5 latach, właśnie teraz, nabrał nowej, bardzo niepokojacej aktualności. Przekleństwem wybitnych publicystów, a takim jest Jarosław Pietrzak, jest to, że widzą pewne rzeczy o wiele wcześniej, niż stają się one poważnym problemem. Jarosław Pietrzak zobaczył to, o czym pisze, w 2018 roku, ale wtedy ten tekst mógł zostać uznany za efekt przerważliwienia. Dziś juz wiemy, że to umiejętność widzenia rzeczywistości, która jest dana niewielu.
Być może jest prawdą, że Niemcy nigdy z rozmysłem nie dążyły do osiągnięcia w ramach Unii Europejskiej takiej dominacji, jaką się dziś cieszą. Być może samo tak wyszło. Zjednoczenie Niemiec do największego i najbardziej rozwiniętego przemysłu w UE dodało przewagę demograficzną nawet nad dużymi krajami. Wspólna waluta i kontrola nad Europejskim Bankiem Centralnym, instrumenty, którymi Berlin zarzyna dzisiaj południowy pas Europy – to był przecież początkowo pomysł francuski. Niemcy jedynie nie dali się długo prosić, a kiedy wszystko się już stało, to niepostrzeżenie wykolegowali Francuzów z zamierzonego przez nich franko-germańskiego duumwiratu nad Europą.
Dziś, jak mówi w wywiadzie socjolog schyłkowego kapitalizmu Wolfgang Streeck, Niemcy lubią sobie przy każdej okazji wycierać gębę frazesami o wspólnej Europie, europejskich wartościach itd., ale używają tego wyłącznie do forsowania partykularnych niemieckich interesów.
Jak tymczasem polska lewica opowiada sobie Niemcy i ich rolę w Europie? Próby racjonalnej krytyki, wskazywania, że coś jest nie tak w niemieckiej dominacji nad kontynentem zbyt łatwo i często są trywializowane jako pochodzące li i jedynie z polskiej ksenofobii. Gwiazdy Krytyki Politycznej potrafią nawet dobrych kilka lat po niemieckim zarżnięciu Grecji fantazjować o ratowaniu Europy przez polskie przytulenie się do Niemiec razem z Francją, bywa, że do kompletu z przyjęciem euro. Działacze związkowi pokazują Niemcy jako przykład gospodarki wysokiego uzwiązkowienia, wysokich płac, stabilnego zatrudnienia i układów zbiorowych. Wspólny mianownik wszystkich tych wariacji na temat (intonowanych zawsze z podziwem) jest taki, że Niemcy – albo jako oparcie dla konstruktywnej współpracy, albo jako wzór do naśladowania – są dla wyzwań i problemów, jakie stoją dziś przed Europą, rozwiązaniem.
Tymczasem jest wręcz przeciwnie, to Niemcy są Europy (nas wszystkich) największym problemem.
Europa, Imperium Niemieckie
Wbrew fantazjom o bliskiej współpracy z Niemcami jako remedium na bolączki Europy, najnowsza historia sugeruje raczej, że to Niemcy nie chcą współpracować z nikim, kto nie wykonuje posłusznie ich poleceń, albo nie podziela całkowicie ich wizji (bo jak Holandia ma tak samo eksportowy, zaawansowany technologicznie model gospodarki).
Od prezydentury Mitterranda Francja cyklicznie podejmuje nowe próby robienia czegoś z Niemcami we współpracy, a ostatecznie albo staje zawsze na tym, czego chcą Niemcy, albo zupełnie nic z tego nie wychodzi. Gdy administracja Mitterranda, wykończona „strajkiem kapitału”, zarzuciła swoje lewicowe ambicje i wykonała zwrot neoliberalny, liczyła na to, że w zamian za korektę francuskiego kapitalizmu stworzy kiedyś w duecie z Niemcami dwunarodowe serce i trzon nowej Europy. Ale Niemcy nigdy naprawdę nie były tym zainteresowane, tak jak nie są dzisiaj, gdy administracja Emmanuela Macrona próbuje odgrywać ten sam, podrasowany nowym marketingiem skrypt. W pierwszych latach obecnego kryzysu ekonomicznego, trwającego od 2008 roku, administracje zarówno Nicolasa Sarkozy’ego, jak i następnie François Hollande’a, próbowały negocjować z Niemcami łagodniejszą i bardziej sensowną ekonomicznie politykę wobec sparaliżowanych gospodarek południa Europy. Bezskutecznie.
Jeżeli to się okazuje niezmiennie niemożliwe dla kraju tak w Europie silnego jak Francja, to gdzie należałoby włożyć fantazje o możliwości realnej współpracy z Niemcami dla takiego „państwa z kartonu” jak Polska?
Angielski historyk gospodarki Adam Tooze w swojej najnowszej książce (Crashed: How a Decade of Financial Crises Changed the World) pokazuje dokładnie, jak przewodzone przez Angelę Merkel Niemcy w odpowiedzi na kryzys finansowy przyciskały resztę Europy do polityki, która nie służyła niczemu innemu, jak interesom Niemiec i ich wizji przyszłej Europy jako Europy neoliberalizmu na sterydach, całkowicie podporządkowanej germańskim obsesjom monetarnym. Niekiedy decydującą rolę odgrywały wyłącznie krótkoterminowe potrzeby kampanii politycznych w Niemczech, dla których losy południowego pasa Europy i Irlandii były tylko tłem.
Niektórzy obserwatorzy – jak Carlo Bastasin, autor książki Saving Europe – uważają, że Niemcy celowo w krytycznych momentach tworzyły napięcia, by sprowokować panikę na rynkach, a następnie używać tej paniki jako narzędzia presji na inne rządy europejskie. Biały Dom Obamy, Pekin i Moskwa, jeśli wierzyć Tooze’owi, ustawicznie spoglądały na postępowanie krępowanej przez Berlin Europy z kompletnym niedowierzaniem. „Dlaczego Europejski Bank Centralny nie może się po prostu zachować jak Rezerwa Federalna?” – dopytywał podobno sfrustrowany Obama.
O ile wiele wskazuje, że seria geopolitycznych tąpnięć i wstrząsów w obrębie systemu światowego na przestrzeni minionej dekady świadczy o schyłkowej fazie globalnej dominacji Zachodu, to Tooze przekonuje, że pod względem ekonomicznym największego schyłku zaznały, póki co, nie Stany Zjednoczone a Europa. To UE najbardziej skurczyła od 2008 roku swój udział w globalnej gospodarce i nie jest to żaden „dopust boży” a wyłącznie skutek świadomych wyborów politycznych, jakich wspólnota dokonała pod presją Niemiec. Odwrotnie niż dynamiczne i ekspansywne reakcje Stanów Zjednoczonych i Chin, UE przeciągała w nieskończoność podejmowanie decyzji, bo „niemiecki podatnik”.
Niemcy nie tylko nie są filarem, na którym opiera się rozwój Europy. To Niemcy blokują rozwój Europy, a nawet ją „zwijają”, niszczą ją, byle tylko utrzymać własną dominację w jej ramach. Przekształciwszy ją w swoje swego rodzaju „ekonomiczne imperium zewnętrzne”, stały się pasożytem żerującym kosztem swojego żywiciela.
Neoliberalna wojna Berlina z europejskim „socjalem”
Ci, którzy bezkrytycznie przedstawiają Niemcy jako wzór do naśladowania pod względem stopnia uzwiązkowienia, kultury stabilnego zatrudnienia i wszystkiego tego, co zwykle idzie pod hasłem „społeczna gospodarka rynkowa”, zwykle robią to z całkowitym pominięciem drugiej strony medalu.
Niemcy nie tylko nie są dziś w żaden sposób zainteresowane promowaniem w Europie „społecznej gospodarki rynkowej”, w której pracownicy dysponowaliby wystarczającą siłą przetargową, by grupowo negocjować dla siebie godziwe standardy socjalne. Nikt (oprócz torysów w Wielkiej Brytanii, ale oni to robią tylko w granicach jednego kraju) nie jest dzisiaj w Europie tak zdeterminowany, by wyeliminować z politycznej wyobraźni mieszkańców kontynentu jakkolwiek „społeczny” charakter gospodarki. To Niemcy – jak również można w szczegółach poczytać u Tooze’a – wykorzystały kryzys finansowy 2008 roku, a następnie wynikający z niego kryzys strefy euro, by uderzyć w związki zawodowe i socjalne zabezpieczenia wciąż jeszcze wpisane w systemy ekonomiczne południowych krajów UE, promować neoliberalnych technokratów do rządów narodowych, wymuszać drastyczne zaciskanie pasa, które najbardziej sadystyczną postać przyjęło w Grecji.
Angela Merkel tłumaczy, że sprawy przyjęły taki a nie inny obrót, bo wybory do Bundestagu w 2009 wymusiły na chadecji, z ramienia której rządzi Merkel, zmianę koalicyjnego partnera z socjaldemokratów na wolnorynkowych konserwatystów z FDP. Tooze przekonuje jednak, że ta zmiana jedynie pomogła kanclerce w realizacji celów, na których jej samej najbardziej zależało. Od dawna jedną z największych fiksacji Merkel ma być fakt, że Europa odpowiada za jakąś połowę światowych wydatków „socjalnych”, i że to jest „nie do utrzymania”.
Janis Warufakis w swoich wspomnieniach z “negocjacji” dotyczących greckiego zadłużenia (w 2015), pisał o szoku, jaki przeżył, gdy okazało się, że nie będzie żadnych negocjacji – nikt nie był tam zainteresowany merytoryczną dyskusją oceniającą najlepsze ekonomiczne rozwiązania w oparciu o rzetelne liczby, precedensy, porównanie prawdopodobnych skutków różnych rozwiązań. Chodziło o zmuszenie Grecji do kapitulacji. Chodziło – znowu przede wszystkim Niemcom – o ukaranie Greków za wybranie Syrizy, za odwagę rozpisania referendum w sprawie warunków narzuconej Grecji „pomocy”, za odwagę powiedzenia w tym referendum „nie”. Nadwyżka bezinteresownego sadyzmu, z jakim potraktowano Grecję, da się wytłumaczyć tylko w kategoriach „pokazowych” – żeby resztę południowej Europy tym przykładem zastraszyć, żeby nikomu już nigdy nie przyszło do głowy powiedzieć neoliberalnym technokratom – i Berlinowi – nie.
Przykład Portugalii, której udało się wywinąć nieco spod buta niemieckiego dyktatu i która pod rządami premiera António Costy (od 2015) z powodzeniem zerwała z polityką zaciskania pasa, dowodzi, jak bardzo ta polityka była niesłuszna. Przez swoją wyjątkowość pokazuje również, jak trudno komukolwiek w Europie sprzeciwić się ekonomicznym rozkazom płynącym z kontrolującego europejską walutę Berlina. Lewicowemu rządowi w Portugalii udało się uniknąć losu Grecji czy instalacji technokratycznych komisarzy w miejsce demokratycznie wybranego rządu, bo zamieszanie wokół Brexitu pochłonęło wkrótce większość europejskiej uwagi, na tyle, by mały kraj, dosłownie na najdalszym krańcu Europy zostawiono – na razie – samemu sobie.
Kto do kogo dopłaca, czyli imperialne daniny
Bezkrytyczne idealizowanie niemieckiego modelu gospodarczego, zwracające uwagę tylko na wysokie płace, uzwiązkowienie i układy zbiorowe oraz stabilność zatrudnienia wypierają z pola widzenia również fakt, że Niemcy także u siebie od lat prowadzą politykę stopniowego duszenia płac i demontażu pakietu socjalnego na rzecz zwiększania stopy zysku. To, że płace pozostają względnie wysokie w porównaniu z południem czy wschodem Europy, a pakiet socjalny wciąż robi wrażenie nie znaczy bynajmniej, że są to elementy niemieckiego systemu ekonomicznego szczególnie drogie niemieckim klasom panującym. Trzymają się one jeszcze w znacznej części dlatego, że niemiecka gospodarka wysysa soki z reszty Europy, dzięki czemu miejscowa burżuazja ma więcej do podziału ze swoimi pracownikami.
Wbrew ksenofobicznym niemieckim fantazjom to nie niemiecki podatnik płaci na „południowych nierobów” – to prawie cała Europa składa się na siłę niemieckiej gospodarki, a pośrednio także na niemiecki poziom życia.
Europa Wschodnia subwencjonuje Niemcy pod postacią wykształconej i odchowanej na jej koszt siły roboczej oraz zysków wyprowadzanych z tej części UE przez niemiecki kapitał. Oczywiście nie tylko niemiecki kapitał wyprowadza zyski z Europy Wschodniej (podobnie jak nie tylko do Niemiec wędruje siła robocza), ale najczęściej to właśnie kapitał niemiecki. Thomas Piketty, ekonomista liberalny, żaden radykał, pokazał niedawno w szybkim obliczeniu, jak wiele więcej Europa Wschodnia w ten ostatni sposób traci, niż uzyskuje w formie funduszy europejskich, pod postacią których przysłowiowy „niemiecki podatnik” sponsoruje jakoby cały kontynent.
Większość strefy euro płaci natomiast Niemcom imperialną daninę zmyślnie ukrytą w konstrukcji wspólnej waluty i wynikającej z niej nierównowagi w wymianie handlowej pomiędzy Niemcami a zwłaszcza państwami Europy Południowej. Przez połączenie jedną walutą gospodarek tak zróżnicowanych strukturalnie oraz przejęcie kontroli nad tą walutą, Niemcy handlują w pieniądzu, który z zasady zaniża prawdziwe koszty ich eksportu, a Grecy, Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy, których gospodarki są mniej produktywne, skazane są na walutę o wartości zawyżonej przez obecność w niej Niemiec, co uderza w ich konkurencyjność na rynkach międzynarodowych. Pozbawione suwerennej kontroli nad walutą podporządkowaną teraz monetarnym obsesjom Berlina, nie mogą się już one uciekać do tradycyjnego remedium, dewaluacji od czasu do czasu. Niemcy mają więc niezwykłą eksportową przewagę.
Holandia i Finlandia też korzystają z tego przywileju, ale przynajmniej ich małe rozmiary nie mają takiego wpływu na całą Europę, nie pozwalają im też na przekucie tego w polityczną dominację nad innymi państwami UE. Tymczasem Niemcy, przez lata korzystania z waluty o sztucznie dla nich zaniżonej wartości, zbudowały kolosalną przewagę eksportową, która z drugiej strony odbija się w rosnących deficytach w wymianie handlowej na rachunkach Europy Południowej. Francja miała szczęście, że wyszła na własnym głupim pomyśle najmniej w plecy. Włochom, potędze przemysłowej niegdyś ustępującej w UE tylko Niemcom, od wprowadzenia euro sektor produkcyjny skurczył się o jedną czwartą.
Niemiecka klasa polityczna, elity biznesowe, media ani opinia publiczna nigdy nie przyswoiły sobie nawet pobieżnego zarysu wstępu do krytyki konstrukcji wspólnej waluty. Prawie dekada kryzysu strefy euro nic w tej sprawie nie zmieniła. Angela Merkel i jej koledzy z tamtejszej klasy politycznej do dzisiaj utrzymują, że niemiecka ekspansja ekonomiczna wynika wyłącznie z cnót niemieckiego biznesu i etyki pracy; że Niemcy po prostu lepiej wiedzą, jak dobrze robić interesy i ciężko pracują, a reszta musi w końcu przestać się skarżyć, tylko uczyć się od germańskich mistrzów.
Trudno pojąć, jak ktoś może naprawdę wierzyć w logiczną spójność takiej teorii. Jeżeli określona grupa krajów handluje między sobą w ramach wspólnego rynku, jest matematyczną niemożliwością, żeby wszystkie osiągnęły w takiej wymianie niemieckich rozmiarów ekspansję eksportową; ktoś może eksportować więcej niż importuje tylko, jeśli ktoś inny importuje więcej niż eksportuje. To jest problem strukturalnej nierównowagi sił. „Uczenie się od Niemiec” to pusty slogan.
Zwyczajny, neoliberalny rasizm
Tym, co niemieckim elitom pozwala do dziś utrzymywać te wszystkie mistyfikacje, a wiele z nich wciąż skutecznie projektować na zewnątrz, jest rasizm, który strukturyzuje ich opowieść o różnicach pomiędzy narodami Europy, jej „z natury” pracowitą i roztropną protestancką Północą, a nieuleczalnie leniwym, rozgadanym i marnotrawnym Południem na wiecznej przerwie na papierosa.
Na łamach Krytyki Politycznej można ostatnio obserwować (niepokojącą w medium przedstawiającym się jako lewicowe) tendencję, która ociera się chwilami o próby normalizacji i oswajania rosnącego antyuchodźczego rasizmu w Niemczech. Nawet ta tendencja – paradoksalnie, ale tylko trochę – pokazuje niezdolność znacznej części polskiej lewicy do postrzegania Niemiec jako problemu, jakim w istocie są. W tej tendencji antyuchodźczy rasizm jawi się jako oddolna reakcja skołowanego społeczeństwa, którego elity polityczne przefajnowały, próbując „znowu” być „za bardzo wzorowym” społeczeństwem Europy, bo chciały pomóc zbyt wielu ludziom na raz – przyjmując ich w liczbach, na które ani infrastruktura, ani społeczeństwo nie były gotowe. A potem jeszcze okłamywały to społeczeństwo, ukrywając problemy i „niezdolność przybyszów do integracji”. Innymi słowy, nawet rasizm w Niemczech wydaje się części polskiej lewicy wynikać z tego, że niemieckie klasy panujące usiłują być zbyt doskonałe.
A co, jeśli rasizm à la Alternative für Deutschland to zaledwie ogon ryby, która od dawna psuła się od głowy i wcześniej, bliżej głowy, psucie to manifestowało się właśnie w powszechnej i akceptowanej przez ludzi kulturalnych pogardzie dla Greków? W „urasowieniu” – w liberalnych mediach głównego nurtu, przez szacownych reprezentantów politycznego centrum – ekonomicznych różnic pomiędzy poszczególnymi częściami Europy? AfD stała się partią antyuchodźczą, ale obsesja ta nie leżała w centrum jej rozważań od samych jej narodzin. Zaczęła jako partia założona przez zachowawczych profesorów-dusigroszy wyrzekających na „nierobów z Południa” sponsorowanych przez „niemieckiego podatnika”.