Już, już, o włos, byłem od oparcia dzisiejszego komentarza o tezę, by na fali reakcji wokół filmu braci Sekielskich nie rozpocząć w Polsce nowej wojny, wojny religijnej. Ta, obok wojny domowej, jest jedną z najbardziej traumatycznych i bezlitosnych, a zadane nią rany tkance społecznej zabliźniają się najdłużej. Zresztą często obie te wojny nakładają się na siebie, przynosząc uczestnikom niepowetowane szkody.
Chciałem oprzeć się o głęboko ugruntowane we mnie przekonanie, że wszelka zasada odpowiedzialności zbiorowej jest krzywdą. W Polsce, również pisowskiej, niejednokrotnie stosowano tę zasadę łamiąc normy prawne i ludzkie życia. Zatem czas może, mniemałem, by akurat teraz delikatnie i precyzyjnie oddzielać przestępców od ludzi niewinnych. Tych pierwszych, nie tylko przecież bezpośrednich sprawców, ale też wszystkich, którzy przestępstwa kryli, sprawców osłaniali a ofiary zastraszali – ukarać z największą surowością prawa. Państwowego, a nie kościelnego, żeby była jasność. Tych drugich chronić przed linczem. Bowiem poruszamy się w obrębie nader delikatnej społecznej materii – ludzkiej wiary. Wiem, co chcecie powiedzieć o słabości ludzkiego umysłu, który do wiary się ucieka, by jak protezą podpierać się przy rozumieniu otaczającego świata. Jednak niczego to nie zmienia. Ludzie wierzą w różne rzeczy, a próba siłowego wyjęcia im tego z mózgów kończy się zazwyczaj niedobrze. A zatem – ostrożnie.
No i kiedy powyższe dobrze sobie ułożyłem, by przelać to w jakąś strawną dla czytelnika formę, zderzyłem się z masą nienawistnych, głupich i okrutnych wypowiedzi prawicowych aktywistów wszelkiej maści. Próby zaprzeczania doskonale udokumentowanym faktom, żałosne intelektualnie konstrukcje sięgające do nieśmiertelnej winy wyimaginowanych komunistów albo po prostu najzwyczajniejsze pójście w zaparte, charakterystyczne dla więziennej podkultury uświadomiły mi, że tak się nie da. Stopień degeneracji części funkcjonariuszy Kościoła katolickiego w Polsce osiągnął poziom nieuleczalności. Nie zmienią tego szczere prawdopodobnie przeprosiny dwóch wysokich rangą kościelnych hierarchów. Towarzyszy im bowiem haniebne milczenie ich kolegów. Za ich plecami tłoczą się agresywni fanatycy, gotowi rozerwać każdego, kto nie pasuje do ram wyznawanego przez nich świata. I rozrywają. Na razie słowami.
Poziom obłudy, niesłychanej arogancji i głębokiej pogardy dla maluczkich jest w tej grupie tak wysoki, że nie można liczyć na rozumne i pełne pokory spojrzenie na otaczającą ich rzeczywistość oraz zapoczątkowanie głębokich przemian.
Wciąż uważam, że wojny religijnej wszczynać nie należy. Ale mieć nadzieję na rozumny dialog nie ma sensu. Trzeba pozwolić zgnić tej strukturze do końca.