Już jutro będzie miała miejsce akcja zupełnie w Polsce bezprecedensowa – kobiety z całego kraju, również z tych jego regionów, gdzie nikt nigdy nie urządzał protestu przeciwko łamaniu praw kobiet, będą strajkować w swoich domach i w pracy, pójdą na marsze i pikiety, będą oddawać krew albo, jeśli nie mogą inaczej, symbolicznie okażą solidarność choćby czarną wstążką na rękawie bluzki. W miejscowościach, do których nie dojeżdżają pociągi, w zakładach pracy, w których nie ma związków zawodowych, w społecznościach, do których feministki nigdy nie dotarły, rodzi się bunt. Łączący dziesiątki tysięcy kobiet i dziewcząt, emerytki i licealistki, pracownice agencji reklamowych i kasjerki w hipermarketach, katoliczki i ateistki, te, które mają za sobą przerwanie ciąży i te, które nigdy by się na taki krok nie zdecydowały. Fala niespotykanej w tym smutnym kraju solidarności, samoorganizacji, stanięcia w obronie własnych praw i własnej godności, ponad wszystkimi funkcjonującymi na co dzień podziałami. Generalny strajk kobiet. Gdyby ktoś mi miesiąc temu powiedział, że coś takiego się wydarzy, w dodatku w obronie prawa do aborcji, nie uwierzyłabym.
Oczywiście fala wspólnego gniewu nie zakopie różnic klasowych, terytorialnych, nie powinna nam przysłaniać tego, że niektóre z nas są na tyle uprzywilejowane, że mogą bez żadnych konsekwencji nie pójść do pracy, podczas gdy inne nie mogą sobie na to pozwolić – bo szef nie da wolnego albo po prostu nie stać ich na dzień bez zarabiania na czynsz, jedzenie i bilet autobusowy. Do wielu fala w ogóle nie dotrze – bo nie czytają gazet, nie oglądają wiadomości i nie korzystają aktywnie z mediów społecznościowych. Oczywiście, że strajk mógłby być lepiej zorganizowany. Oczywiście, że dość paskudny jest fakt, że podczepiają się pod niego partie polityczne, których posłowie wielokrotnie pokazali pogardę wobec praw kobiet, choćby poprzez odrzucenie w pierwszym czytaniu projektu obywatelskiego „Ratujmy Kobiety”. Wszystko to trzeba podnosić, o wszystkim tym dyskutować czy nawet się spierać. Jednak żadna z tych rzeczy nie powinna nam przesłaniać wagi tego, co się dzieje. Odmawianie temu wydarzeniu racji bytu jest bowiem dzisiaj oczywistym stawaniem przeciw świeżo narodzonej solidarności, politycznej i społecznej świadomości kobiet w Polsce, za które czekamy od tak dawna.
Weronika Książek w swoim wczorajszym felietonie pisze, że to nie pracodawcy chcą nas skazać na piekło rodzenia dzieci bez mózgów i policjanta z prokuratorem przy łóżku kobiety po poronieniu, że chce tego kościół; że kościół jest wszystkiemu winien i przeciwko niemu powinny być skierowane protesty. Z jej rozumowania wynika, że strajk ma sens wtedy, kiedy mamy do załatwienia sprawę ze swoim szefem – tym samym w zasadzie podważa samą ideę strajku generalnego, masowej fali solidarności w konkretnej sprawie, pokazywania, że społeczeństwo – czy też, jak w tym przypadku, jego żeńska połowa – czegoś nie chce i że jeśli będzie jej się to siłą narzucać, państwo przestanie działać. Z całym szacunkiem dla mojej redakcyjnej koleżanki i jej decyzji o nie wrzucaniu na tacę – biskupi, posłowie ani religijni fanatycy z Ordo Iuris nie boją się sumy naszych indywidualnych wyborów. Liczba osób, które przestają chodzić do kościoła, z roku na rok rośnie – jak widać, w żadnym stopniu nie przekłada się to na jego mniejszą rolą w życiu publicznym; Polki od lat świadomie rezygnują z macierzyństwa w kraju i nie jest to traktowane jako głos w dyskusji. Jeśli chcemy być usłyszane, musimy krzyczeć wspólnie i wspólnie uświadomić rządzącym, że „no women no kraj”, bez nas świat nie będzie działał. Na groźbę śmierci z powodu ciąży pozamacicznej, tortur przy rodzeniu dziecka bez mózgu albo cesarskich cięć u zgwałconych 12-latek odpowiedzieć groźbą – jeśli spróbujecie nas skrzywdzić w ten sposób, zapłacicie za to, jest nas prawie 20 milionów i jeśli będziemy solidarne, stanowimy siłę, której nie da się pominąć, nie da się zignorować. Nie zrobicie ani kroku dalej, bo jeśli wymówimy służbę, nie dacie sobie rady.
Do zobaczenia na protestach w całej Polsce.