Jest taki czas, rzadko to prawda, ale jednak się trafia. To czas kiedy tacy jak ja, wykluczeni, czują się lepsi. Mają większy komfort psychiczny i emocjonalny od całej zdrowej masy obywatelskiej. Od pilnych uczniów zachowań demokratycznych, którym wmówiono, że na wybory trzeba chodzić, niezależnie od tego, na kogo się głosuje. Bo oni teraz mają nie lada problem – wybór między jednym prawicowym, prokościelnym kandydatem, a drugim prawicowym prokościelnym kandydatem.
Za jednym stoi Macierewicz, za drugim Giertych. Większość moich znajomych zadręcza się tym, jak się zachować i na kogo zagłosować, bo ktoś im kiedyś wmówił, że głosować trzeba. Że jak nie zagłosują, to nie będą mogli narzekać itp.
Bzdura.
Zapewniam wszystkich w ten sposób myślących, że można nie głosować i narzekać do woli, jeśli tylko coś się komuś nie podoba. Ponieważ politycy są od tego, by realizować i zaspokajać potrzeby wszystkich, a nie tylko tych, co oddali głos.
Mnie na szczęście problem nie dotyczy. Jako wykluczony po raz pierwszy czuję się dużo lepiej od całej tej grupy społecznej, której się wydaje, że obowiązkiem każdego obywatela jest oddać swój głos. Oglądałem więc z zaciekawieniem całą kampanię wyborczą, wszystkie debaty. Z ciekawością, ale bez większych emocji.
To, co dotychczas było moim przekleństwem – czyli brak meldunku i jakiegokolwiek dokumentu tożsamości – okazało się w tym konkretnym przypadku zbawienne. Dzięki temu nie mam problemu, co zrobić w niedzielę 24 maja.
Będę sobie siedział w domu i w spokoju oglądał pierwsze sondażowe wyniki z wyborów, nie kibicując nikomu. Zgodnie z zaleceniem lekarza będę leżał w łóżku, ponieważ we środę po raz dziewiąty w moim życiu się zaszyłem.
Więc przy okazji rana spokojnie się wygoi. A Wy, Drodzy Czytelnicy, możecie mieć nadzieję, że jeszcze niejedne wybory skomentuję – niezależnie od ich wyniku, a w konsekwencji zaszycia, felietony „Z dna” będą ukazywały się jeszcze przez jakiś czas. Może nawet rok. Chyba, że kolega widelcem wydłubie.