Europa Środkowo-Wschodnia, wyzwalając się z porządku pojałtańskiego, przerzuciła się na absolutny kierunek wolnorynkowy. Jednym słowem: kapitalizm. Czym się dla nas kończy naiwna wiara w zachodni bezproblemowy dobrobyt, bezinteresowność krzewicieli demokracji oraz wolności? Tym, że w obliczu światowego kapitalistycznego krachu stoimy bezradni, nie rozumiejąc podstawowej zasady gospodarki rynkowej i nie umiejąc zabójczej logice „zysk bez względu na okoliczności” przeciwstawić niczego innego. Niegdyś mieliśmy przynajmniej próbę takiej odpowiedzi. Wyrzuciliśmy jednak nasz niedoskonały, nieukończony socjalizm do kosza, zamiast naprawić to, co było złe, a zachować to, co nam się udało. Odtąd miotamy się w miejscu, dręczeni marzeniami o szybkim dogonieniu Zachodu (czy też naszego o nim snu) i falami nacjonalizmu niskich lotów. Wstawanie z kolan to historia nie tylko polska, ale i bułgarska, rumuńska, mołdawska, ukraińska. I właśnie na przykładzie Ukrainy można zobaczyć, jak wieczne popychanie obywateli do narodowych przepychanek z premedytacją zastępuje zajmowanie się sprawami zasadniczymi: biedą, wykluczeniem, nierównościami. Sprawami, których źródłem jest kapitalizm.
Pomysły totalnej ukrainizacji kultury, edukacji i przestrzeni publicznej nad Dnieprem, gdzie nadal rosyjskojęzyczni ludzie żyją i chcieliby żyć normalnie, od początku był przedmiotem wielopłaszczyznowej krytyki tak wewnątrz Ukrainy, jak i z zewnątrz. Warto pamiętać, że o ustawach językowych swoją niepochlebną opinię wyraziła Komisja Wenecka; ona też w grudniu 2020 r. wypowiedziała się negatywnie o niezgodnych z cywilizowanym prawem i konstytucją naciskach prezydenta na Sąd Konstytucyjny Ukrainy. Obrońcy praw człowieka również nie pomijali milczeniem ekscesów tzw. nac-patriotów, czyli bractw byłych najemników i ochotników walczących w Donbasie, którzy po powrocie z frontu, zwykle pozostawieni samym sobie, zrzeszają się i kontynuują wojnę o wolną Ukrainę, niekiedy z tragicznym skutkiem, w najbliższym otoczeniu. Na szczęście w nieszczęściu – przypadki nieskuteczne i śmieszne są nadal częstsze, niż historie z tragicznym finałem. Taka właśnie – kabotyńska i tragikomiczna – była przegrana wojna elit demokratycznej Ukrainy z rosyjskimi cukierkami.
W spożywczych kioskach i prywatnych sklepikach od Charkowa po Odessę (nie wyłączając stołecznego Kijowa – co za skandal, pod bokiem urzędu prezydenta Ukrainy, siedziby rządu i Rady Najwyższej) masowo sprzedawane są cukierki czekoladowe produkowane w Rosji. Wschód kraju jest zdominowany w dystrybucji „słodkości” przez rosyjskie wyroby. Dzieje się tak mimo obłożenia tego asortymentu sankcjami – zgodnymi zresztą z instrukcjami płynącymi z Waszyngtonu i Brukseli – na wwóz i dystrybucję na terytorium Ukrainy rosyjskich wyrobów czekoladowych. W wielkopowierzchniowych magazynach i sieciowych supermarketach tego towaru nie uświadczysz, lecz prywatni, drobni kupcy sprzedają masowo cieszące się olbrzymią popularnością rosyjskie „konfiety”. Można też zamówić je w internecie i pomimo iż są droższe od miejscowych wyrobów, popyt jest spory.
Z punktu widzenia patriotycznych purytanów zwycięstwo „ruskich” akurat na tym polu jest szczególnie bolesne. Przegrały bowiem nie jakieś przypadkowe miejscowe wyroby, a arcyukraińskie produkty „czekoladowego króla”, jak nad Dnieprem nazywa się byłego prezydenta kraju, oligarchę Petra Poroszenkę. To nie tylko skandal, ale i powód do podejrzeń o możliwości kolejnej prowokacji Kremla, FSB i ataku na narodowe dążenia Ukrainy. Do tego dochodzą nazwy producentów i kolorowe opakowania cukierków: fabryki zachowały nazwy z minionych czasów i symbole przypominające o rocznicach, które przed 1991 r. świętowała cała radziecka ziemia. Tak oto zamiast patriotycznych czekoladek Roshena Ukraińcy sięgają po Krasnyj Oktiabr’ (Czerwony Październik), patrząc przed zjedzeniem na kremlowskie baszty, czerwone gwiazdy czy żołnierzy w mundurach z Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. U antykomunistycznych polityków i aktywistów, orientujących się na zgoła innych „bohaterów” tamtych czasów, palpitacje serca gotowe.
Niestety realia oligarchicznego kapitalizmu przerosły prawicowych ideologów. Jak mówią sprzedający cukierki, zarobić na nich można nieźle, a zapotrzebowanie rośnie mimo niedostatku oficjalnej informacji, gdyż za darmową reklamę i generator zainteresowania robią właśnie… debaty o strasznych cukierkach w mediach głównego nurtu. Władze gromko przestrzegają przed „zagrożeniem”, które czai się na każdym kroku, także w pudełku czekoladek… ale obywatele już zdążyli się rozczarować Sługą Ludu (i praktycznie każdą inną partią, która wiele obiecywała) i mają te nawoływania gdzieś. Gdy kryzys po raz kolejny bije po kieszeni, trudno dać sobie wcisnąć, że od wymarzonego dobrobytu dzieli tylko kilka kroków, na początek wyrzucenie niewłaściwych słodyczy.
Sługom Ludu ta prosta refleksja nie mieści się w głowie. Popularność „ruskich konfietów” to według bardziej krewkich polityków nie efekt przyzwyczajenia czy zwykłe docenienie smaku, ale efekt działania moskiewskiej propagandy. No i kontrabandy, bo mimo sankcji czy ograniczeń w wymianie osobowej między Rosją a Ukrainą gros tych wyrobów trafia na rynek rzeczywiście w formie przemytu, hurtowego jak i indywidualnego. Wożenie cukierków w torbach, walizkach i pojemnikach ukrywanych w bagażnikach samochodowych to zresztą znowu pokłosie kapitalizmu dla wybranych – forma dorabiania przez coraz biedniejsze społeczeństwo ukraińskie do lichych dochodów i głodowych emerytur. Pamiętamy polskie „mrówki” na wschodnich przejściach granicznych kilkanaście lat temu?
Trzeźwe spojrzenie i postawienie na pierwszym miejscu potrzeb własnego społeczeństwa mogłoby wiele naprawić. W skali makro, nie tylko w sprawie cukierków. Jednak pomajdanowe elity skupiają się na własnym przetrwaniu, trochę poprzez wykonywanie poleceń zachodnich kuratorów, trochę z własnej specyficznej inicjatywy. Działają wbrew społecznym oczekiwaniom i wbrew interesom kraju. Społeczeństwo próbuje przeżyć. Czy naprawdę Europy Środkowo-Wschodniej nie czeka już nic lepszego?
Czego człowiek lewicy nie usłyszy od parlamentarnej „lewicy”
W gazecie Adama Michnika wiele lat temu padły ze strony red. Ewy Milewicz powszechnie zapa…
<> Ciekawe pytanie. UE potrzebna jest tania siła robocza a nie konkurencja przemysłowa, bo swojej wewnętrznej mają w nadmiarze. Najsilniejsi chcą sobie jak najlepiej żyć. A to się uda jedynie kosztem innych. Wystarczy spojrzeć na USA. 1% głów w państwie spożywa przeszło 50% dochodu narodowego… Jeżeli weźmiemy pod lupę 10-procentową ,,górkę” dochodów to okaże się że dla pozostałych 80% zostaje zaledwie 10% PKB do podziału. Wniosek jest prosty: W TYM SYSTEMIE WYMIENIONE PRZEZ PANA REDAKTORA KRAJE POZOSTANĄ PARIASAMI EUROPY!