– Trzeba się liczyć z tym, że na majowe święta Rosja przygotowała na Ukrainie liczne prowokacje – ostrzegały ukraińskie media, politycy, samorządowcy. Ze szczególną troską mówiły o Odessie, Chersoniu, Mikołajowie i Charkowie. Trzy południowe i jedno wschodnie miasto. To praktycznie pewne, słyszał każdy, kto był w końcu kwietnia na Ukrainie, że będą areną zamieszek i wystąpień separatystów tudzież rosyjskich prowokatorów.
Gubernator obwodu mikołajowskiego zdecydował się nawet wprowadzić stan „zapobiegania atakom terrorystycznym”, co oznacza, że w mieście zakazane zostały wszelkie masowe wydarzenia 1 i 2 maja. Także mieszkańcy Odessy długo nie wiedzieli, czy będą mogli uczcić 48 ludzi spalonych w domu związków zawodowych 2 maja 2014 r. pod ich prowizorycznym pomnikiem – metalowym płotem przesłaniającym wejście do zniszczonego budynku.
Kwiaty leżą tam stale, ciągle też ktoś zawiesza zdjęcia ofiar. Ale w ubiegłym roku o tej porze, czyli 2 maja dojście pod dom związków zawodowych było zamknięte. Tym razem władze lokalne, policja, SBU i ruch Kulikowe Pole (od nazwy placu przed spalonym domem), walczący o godne upamiętnienie ofiar, dochodzą do porozumienia. Będzie składanie kwiatów i oficjalna uroczystość, ale cały teren otoczy policja i wojsko, przejście będzie tylko jedną aleją, przez bramki. Lider Kulikowego Pola Moris Ibrahim, przewodzący także lokalnym strukturom Sojuszu Sił Lewicy, jest nawet zadowolony. Komentuje na Facebooku i lokalnych portalach: dla nas to dobrze, dzięki na plac nie wejdą ludzie z bronią, gdyby tacy znaleźli się w Odessie.
Nie udaje mi się porozmawiać z Ibrahimem ani przed, ani po uroczystości. SBU, z którym dogadywał się w sprawie zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom, weszło 2 maja rano do jego domu, przeprowadziło przeszukanie. To samo spotyka jego najbliższych współpracowników. Wyznaczona niemalże w ostatniej chwili zastępcza prowadząca uroczystość musi w dodatku radzić sobie bez nagłośnienia – ktoś z policji czy wojska stwierdził, że i ten element byłby zagrożeniem dla bezpieczeństwa. Słowa przemawiającej kobiety słyszą więc tylko stojący najbliżej. Tak samo słowa zaproszonych do zabrania głosu matek ofiar, starych kobiet w chustkach na głowach, które zresztą mówią niewiele. Ich widok jest jednak bardziej wymowny niż jakiekolwiek słowa.
Raz jeden tłum faluje entuzjazmem, jakby zebrano się tutaj przy radosnej, a nie tak bardzo bolesnej okazji: wtedy, gdy ludzie z Kulikowego Pola ostatecznie dostarczają na miejsce baloniki z, co budzi pewne zdziwienie, angielskim „Remember Odessa”. Wylatują ponad spalony dom związków zawodowych najpierw one, potem gołębie, znak pokoju, tego między państwami i tego między ludźmi, niezależnie od tego, w jakim mówią języku.
I większość nie zwraca. Albo zostaje na miejscu, rozmawiając jeszcze ze znajomymi, albo odchodzi, z goryczą patrząc na rzędy policjantów i żołnierzy w pełnym rynsztunku. Mundury widać zresztą nie tylko w pobliżu domu związków zawodowych. Do wieczora są wszędzie – na słynnych starych ulicach w nadmorskiej części miasta, w pobliżu dworców, przy ogromnym bazarze Prywoz. Potem policjanci znikają, żołnierze odjeżdżają w swoich ciężarówkach. Nie mieli okazji powalczyć z separatystami.
Mieli za to okazję pilnować kilkunastoosobowej grupy, która nie składała kwiatów, nie podeszła do spalonych murów. To młodzi, silni mężczyźni w koszulkach z tryzubami. Jest jeden, który dumnie eksponuje emblemat batalionu Azow, jest też taki, który pyszni się napisem „Chłodny Jar” – to miejsce, z którego wyruszyli do krwawej rozprawy z Polakami i Żydami uczestnicy koliszczyzny, rebelii z 1768 r. Ludzie opuszczający miejsce pamięci komentują, że ani chybi policja uznała, że jednak nie chce żadnej rozróby, pewnie zatrzymała przywódców „prawdziwych patriotów” i ci, którzy zostali, nie wiedzą teraz, co ewentualnie mogliby zrobić. Zastanawiają się: to przyjezdni? A może jednak miejscowi, którzy po 2014 r. nagle zaczęli mówić po ukraińsku i biegać w koszulkach z napisami „obrońca ojczyzny”?
Odessa nadal uparcie mówi tylko po rosyjsku i wiele wskazuje na to, że nie chce tego zmieniać. Mimo tego, że od czasu do czasu „prawdziwi Ukraińcy” przypominają o swoim istnieniu. Na przykład w ubiegłym tygodniu, gdy zalali czerwoną farbą tablicę upamiętniającą marszałka Żukowa i umieścili nad nią obraźliwe napisy. Nie jestem już w stanie przekonać się, jakie, bo „dzieło” patriotów szybko usunięto, zostały tylko ślady jaskrawej farby na płaskorzeźbie. W pełnej krasie za to mogę podziwiać efekty ich działalności na jednym z oddziałów Sbierbanku przy Riszeljewskiej, jednej z głównym ulic w nadmorskiej części miasta. Niebiesko-żółte wstążki, tryzuby, wlepki obwieszczające, że bank będzie zamknięty, bo należy do okupantów, inne z żądaniami zerwania stosunków dyplomatycznych z Rosją, wypisane na ścianie „Sława nacji! Śmierć wrogom! Śmierć rosyjskim bankom!”. Niektóre pomysłowo ułożone w Wolfsangel, nazistowski symbol używany też obecnie, całkiem oficjalnie, przez pułk „Azow”. Po sąsiedzku ze zdewastowanym bankiem stoją dwa namioty Korpusu Narodowego, kręci się przy nich grupa młodych ludzi. Czasem ktoś do nich podejdzie, zwykle jednak przechodnie podążają obojętnie dalej, a na młodych nacjonalistów zwracają uwagę głównie czterej policjanci, stojący naprzeciwko przy czynnej synagodze. Tak na wszelki wypadek, gdyby miłośnicy nazistowskich symboli zechcieli pójść dalej w naśladowaniu swoich idoli.
Rano ekipa z namiotów jest pełna entuzjazmu, powiewa flagami. Pod wieczór są już chyba znudzeni całodziennym brakiem zainteresowania. Widzę, jak jeden z młodych mężczyzn popisuje się przed kolegami, wykonując w powietrze kilka zamaszystych kopnięć, a potem wszyscy ruszają w miasto, w kierunku nadmorskiego bulwaru. Ten jest pełen ludzi cieszących się piękną pogodą.
Zielonych ludzików nie było.