Bez atmosfery wysokich rangą polityków na trybunach i milionów dolarów sypanych przez sponsorów. Igrzyska paraolimpijskie, które właśnie trwają w Rio de Janeiro, traktowane są jako ubogi krewny potężnej machiny sportowo-marketingowej, która zostaje uruchamiana przy okazji każdej letniej olimpiady. Mimo, że ranga tej imprezy w ostatnich dwóch dekadach wyraźnie wzrosła, czego świadectwem były wypełnione po brzegi trybuny na stadionach w Londynie cztery lata temu, to paraolimpiada przyciąga zaledwie kilka procent publiki, jaka zasiada przez telewizorami podczas rywalizacji pełnosprawnych sportowców. Wielka to szkoda, bo przyglądając się tym zawodom można dostrzec wiele wartościowych rzeczy, dawno już wypłukanych przez strumień dolarów i zatrutych strzykawkami z medykamentami na „dużych igrzyskach”.

Można się spierać o to, czy idee, które 120 lat temu chciał reaktywować baron Pierre de Coubertin kiedykolwiek były czymś więcej, niż tylko piękną opowieścią. Zbyt wiele pęknięć można zobaczyć na tym obrazie. Mówi się, że olimpiada miała być swoistym ersatzem wojen pomiędzy narodami, a maszerujące podczas uroczystych inauguracji zespoły – alegorią armii i nacjonalistycznego podziału na „swojego” i „innego”. Również sam baron popierał kolonializm, segregację rasową, a z wolnością i równością miał wspólnego tyle, co bracia Zielińscy z uczciwą rywalizacją. Ale nawet jeśli wartości, takie jak szacunek dla przeciwnika, pokojowe współzawodnictwo czy pokonywanie własnych słabości miały zawsze charakter fantomowy, to jednak warto wymagać ich respektowania od współczesnych sportowców.

Współczesny sport zawodowy jest dotknięty wszystkimi możliwymi patologiami kapitalistycznej rzeczywistości. Buldożery równające z ziemią dzielnice ubogich, by zrobić miejsce na hotele dla bogatych. Wielkie pieniądze, sponsorzy oczekujący kolejnych rekordów i rekordowych zysków. Wreszcie sami sportowcy – naszprycowane nielegalnymi substancjami brojlery, rywalizujące nie tylko między sobą, ale również z inspektorami z agencji antydopingowej. Olimpijczyk roku 2016 roku to sztangista ze sterydowym trądzikiem na twarzy, cynicznie wypierający się zażywania nandrolonu po kompromitującej wtopie.

W tym kontekście paraolimpijczycy, wśród których również zdarzają się dopingowicze, choć nieporównywalnie rzadziej, wydają się czystym jak łza odbiciem Coubertinowskich idei. Zawodnicy na wózkach, jednorękie pingpongistki i sprinterzy z protezami – to ludzie, który zasługują na wielki szacunek. Oni nie startują dla wielkiego szmalu i narodowego splendoru. Walczą z własną słabością i społecznymi stereotypami. To właśnie oni są dla mnie ostatnimi prawdziwymi olimpijczykami – herosami, którym naprawdę należą się gałązki oliwne i owacje na stojąco.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…