Brexit to bajzel. Brexit to katastrofa. Ministerstwo Dziwnych Kroków, ale z elementami poważnej grozy. To nie ulega wątpliwości. Jednak jego anulowanie teraz nie cofnie w żaden sposób czasu, nie sprawi, że wszystko się odstanie i wrócimy do stanu poprzedniego. Co, jeśli okaże się jeszcze większą katastrofą niż sam Brexit?


Głosowanie parlamentarne nad umową rozwodową z Unią Europejską zostało przez premier Theresę May – przerażoną, że nie ma dla jej wynegocjowanej (albo raczej: narzuconej przez UE) postaci wystarczającego poparcia w ławach poselskich – odłożone do 14 stycznia. Czy się wówczas wydarzy, jeszcze nie wiemy. May od dłuższego czasu bawi się po prostu w pożyczanie czasu, to tu, to tam, byle na tym pożyczonym czasie utrzymać się premierskiego stołka na kolejny miesiąc, kolejny tydzień, kolejny dzień dłużej. Jest nie tylko groteskowo niekompetentna – jest też po prostu wyjątkowo złym człowiekiem, choć w szeregach współczesnych torysów ma całe mnóstwo rywali. Doskonale o tym wszystkim pamiętając, nie należy jednak May obciążać całą odpowiedzialnością za katastrofalny przebieg i owoce „negocjacji”.

Jak kretyńska nie byłaby geneza referendum brexitowego; jak fatalny by nie był przebieg kampanii, z jej kłamstwami, z tym jak bardzo narracja została zdominowana przez najgorszą prawicę i sprowadzona do „problemu imigracji”; jak nieczyste nie byłyby intencje propagandystów Brexitu – nic nie zwalnia lewicy z obowiązku przyglądania się sposobowi, w jaki Unia Europejska traktuje przez ostatnie dwa lata swojego niesfornego członka. „Rozmowy” z pozycji siły, groźby, zastraszanie, pogarda i rytualne upokarzanie państwa, które podjęło kontrowersyjny i oparty na nienajlepszych przesłankach, ale jednak demokratyczny wybór, że istnieje życie poza Unią.

Europa jako zbir

Lewica musi zdawać sobie sprawę z autentycznej grozy tej sytuacji. Oto potężna neoliberalna instytucja transnarodowa, o nikłym stopniu demokratycznej kontroli, z historią pogardy dla woli ludu (lekceważone lub unieważniane referenda, które poszły nie po myśli neoliberałów, m. in. we Francji, Holandii i Grecji), postanowiła zrobić z tego przypadku swego rodzaju „proces pokazowy”.

Kiedy wszystko szło dobrze, Europa była „wspólnotą”. Kiedy drąży ją głęboki, wielopoziomowy kryzys, spowodowany w ogromnej mierze przez patologiczną dominację jednego państwa (Niemiec), okazuje się czymś przypominającym raczej jakąś Marę Salvatruchę. Wstąpić jest w miarę łatwo, jeśli zdasz testy na lojalność i wykażesz posiadanie pewnych wymaganych właściwości, ale kiedy się rozmyślisz, rozczarujesz albo zmęczysz, to okazuje się, że drzwi otwierają się tylko w jednym kierunku, a wydostać się można tylko nogami do przodu. Dlatego nie jest wcale takie pewne, że ktokolwiek inny – np. Jeremy Corbyn, lider Partii Pracy – zdołałby w takiej konfrontacji wynegocjować cokolwiek lepszego.

Manifestacja Labour w Liverpoolu. flickr

Jeżeli Labour odbierze torysom władzę już po wykonaniu przez tych ostatnich Brexitu, partia będzie mogła się bronić przed odpowiedzialnością za wiele jego negatywnych skutków właśnie tym, że winę za wszystko – od ogłoszenia referendum, przez tragikomedię negocjacji po być może „twardy Brexit” polegający na zerwaniu z Unią bez jakiejkolwiek umowy, ze wszystkimi tego konsekwencjami – ponoszą wyłącznie torysi. Z tego może uda się jej wycisnąć znaczący kredyt zaufania potrzebny na politykę gospodarczą zrywającą w końcu z neoliberalizmem. To, że niemożliwe do „wygrania” negocjacje przegrali torysi, sprawcy całego tego brexitowego chaosu, może się wtedy okazać wstępnym warunkiem możliwości pierwszej zdecydowanej próby zerwania z neoliberalizmem w dużym państwie europejskim.

To tylko jeden z wielu paradoksów Brexitu.

Drugie referendum?

Prawie nikt nie jest zadowolony z „dealu” przywiezionego przez Theresę May, ona najpewniej też nie. Fiasko, jakim de facto zakończyły się negocjacje rozwodowe z Unią Europejską, dodaje wiatru w żagle kampanii People’s Vote, która domaga się wobec tego wszystkiego powtórnego zapytania o głos brytyjskiego ludu.

Boris Johnson / fot. flickr.com

Zwolennicy nowego referendum często powtarzali, że referendum trzeba powtórzyć, bo tak bardzo opierało się na kłamstwach („350 milionów funtów tygodniowo zamiast do budżetu UE, trafi do brytyjskiej służby zdrowia”), na świadomym wprowadzaniu głosujących w błąd przez liderów kampanii Leave, którzy następnie, jak Boris Johnson, umyli ręce od odpowiedzialności za swoje niespodziewane zwycięstwo, którego wcale nie chcieli. Bo wreszcie tak wiele było nieprawidłowości proceduralnych i w finansach po stronie propagandystów wystąpienia z Unii.

Problem w tym, że w burżuazyjnej demokracji liberalnej taki opis od dawna pasuje z grubsza do wszystkich wyborów i głosowań. W burżuazyjnej demokracji liberalnej głosy się kupuje, kupując kampanie reklamowe (rozliczane ze skuteczności a nie prawdomówności), dane milionów ludzi, dziennikarzy lub całe media. Na koniec uprawia się kreatywną księgowość, żeby poupychać gdzieś nieprawidłowości przy finansowaniu tego wszystkiego i szemrane źródła niejednego ze srebrników, które na to poszły. Dlaczego to akurat Brexit – i tylko Brexit – miałby być z tego powodu anulowany a głosowanie powtórzone? Jakie są gwarancje, że tym razem w kampanii nikt nie będzie kłamał, ani w nieczysty sposób jej finansował?

A jeśli wyjdzie, że będzie, to czy wynik znowu anulujemy? I ile razy tak? To są problemy, które wynikają z natury burżuazyjnej demokracji liberalnej i z właściwości jej obecnego stadium. Koncentracja kapitału w rękach niewielu graczy daje im możliwość niebezpiecznego wpływu na kształt debaty publicznej; ekspansja tajemniczych instrumentów i usług finansowych pozwala na przerzucanie pieniędzy po całym świecie i mistyfikowanie ich pochodzenia i przepływów. Czy żeby te problemy rozwiązać, nie powinniśmy raczej dogłębnie przemyśleć struktury naszej demokracji i burżuazyjną demokrację liberalną zastąpić demokracją prawdziwą (a więc rozciągniętą na gospodarkę)?

Pytania i niuanse

fot. Justyna Samolińska

Drugie referendum wiąże się też z takim problemem, że właściwie nie wiadomo, jak dobrze zadać w nim pytanie. Proste powtórzenie pytania z pierwszego (jesteś za wystąpieniem z czy pozostaniem w UE?), jakby pierwsze się w ogóle nie wydarzyło, będzie odebrane jak strzał w pysk przez wszystkich tych, którzy głosowali za wystąpieniem z UE, by zaprotestować przeciwko neoliberalnemu status quo i neoliberalnemu establiszmentowi (politycznemu, ekonomicznemu, medialnemu). Ci ludzie poczują, że znowu zostali przez ten establiszment wykpieni i wykiwani, że neoliberalny establiszment anuluje każdy ich głos, który mu nie pasuje, dopóki ciemny lud nie zagłosuje „tak jak trzeba”. Tym bardziej, że kampania na rzecz drugiego referendum jedzie na najbardziej skompromitowanych twarzach, m. in. samego Tony’ego Blaira.

Z drugiej strony, to stare pytanie nie uwzględnia nowych niuansów. Można być za Brexitem, ale nie za takim, z jakim wróciła z Europy May. Jednak referenda, jeśli mają mieć moc wiążącą, a oparta na nich polityka jakąkolwiek legitymizację, muszą zadawać proste, zerojedynkowe pytania. Tak czy nie, albo – albo, za czy przeciw. Kiedy pytanie rozbije się na większą ilość zniuansowanych odpowiedzi, żadna z opcji nie będzie miała specjalnych szans na uzyskanie większości. W takiej sytuacji trzeba by chyba raczej rozpisać całą sekwencję referendów. Np. w pierwszej turze zapytać: czy jesteś za przyjęciem umowy rozwodowej z UE w postaci wynegocjowanej przez rząd? Jeśli wygra „nie”, to wtedy zadać kolejne pytanie: czy jesteś mimo wszystko za Brexitem, czy za pozostaniem w UE? Jeśli wtedy wygrałby wciąż Brexit, trzeba by zapytać o jego rodzaj: zerwanie bez żadnej umowy czy powrót do negocjacji (np. z nowym rządem)? Taką sekwencję kilku uściślających referendów można by zaprojektować na kilka innych sposobów i każdy z nich (od jakiego pytania zaczniemy?) może mieć wpływ na ostateczną konkluzję. Dlatego samo ustalenie takiej sekwencji stałoby się wielkim sporem politycznym, który mógłby się ciągnąć miesiącami, a rezultat i tak byłby przez wielu kwestionowany.

Adwokaci powtórzenia referendum rekrutują się głównie ze zwolenników pozostania w UE i od dłuższego czasu szastają wynikami różnych badań opinii, z których wynika, że nastroje społeczne przechyliły się na niekorzyść Brexitu. Ale jest to niewielka większość, rzędu zaledwie kilku procent. Większość sondaży w okresie przed referendum z 2016 wyglądała podobnie, a jednak zwolennicy wystąpienia wygrali (tak samo niewielką większością). Ten argument jest więc po prostu słaby, do tego wyprowadzana z niego pewność, że tym razem Brytyjczycy zagłosowaliby „tak jak trzeba” jest raczej na wyrost.

Nie znaczy to, że wszystkie argumenty za drugim referendum są złe. Umowa narzucona przez UE jest tak dla Wielkiej Brytanii niekorzystna, że pytanie o to, czy taki Brexit ma sens, jest zasadne – np. z punktu widzenia argumentów o suwerenności, jak to zrobił zasłużony poseł Partii Pracy David Skinner. Jeśli prawdą jest, że do wiodących motywacji zwolenników Brexitu należały argumenty o odzyskaniu suwerennej kontroli nad własnym życiem społecznym z rąk technokratów w neoliberalnych, niedemokratycznych instytucjach UE, to umowa przywieziona do Westminsteru przez Theresę May nie oznacza odzyskania suwerenności a wręcz jej utratę, bo jest narzucona przez Brukselę z pozycji siły i upokarzająco niekorzystna dla Wielkiej Brytanii, jest cynicznym aktem zemsty silniejszego.

Co się stało…

Sedno problemu tkwi bardziej w tym, że niemal niemożliwe jest dzisiaj sformułowanie w referendum pytania, które byłoby zarazem logiczne i dawałoby nie tylko wyczerpującą, ale choćby wystarczającą odpowiedź. Ale adwokaci powtarzania referendum zbyt często w głębi duszy kierują się myśleniem na poły magicznym – żywionym po cichu marzeniem, że uda się w ten sposób cofnąć czas, „odczynić” wszystko, co się wydarzyło od 2016 roku.

Brexit jest i będzie katastrofą, ale to nie znaczy, że jego odwołanie będzie po prostu powrotem do status quo ante, czarodziejskim odwołaniem również samej katastrofy. Odwołanie Brexitu także będzie katastrofą. Jesteśmy dziś w takiej sytuacji, że być może wybór między katastrofą a nie-katastrofą nie istnieje; że dostępne w najbliższej przyszłości scenariusze są wszystkie scenariuszami katastrof. Ale katastrofa katastrofie nierówna: są takie, po których nie ma co zbierać, i takie, z których można powstać, można się otrzepać i coś odbudować.

Odwołanie Brexitu, pozostanie Wielkiej Brytanii w UE i próba restauracji status quo ante nie powstrzyma problemów ekonomicznych. Histerycy po stronie przeciwników Brexitu z rozpędu obciążają „cały ten Brexit” odpowiedzialnością za wszystkie ekonomiczne bolączki współczesnej Wielkiej Brytanii. O ile niektóre rzeczywiście mają swoje źródło w wywołanej referendum niepewności (firmy boją się inwestować w rozwój czy zwiększać zatrudnienie, bo „nikt nic nie wie”; drożeją produkty importowane), to jednak większość tych problemów (spadek realnych płac, wzrost bezdomności i liczby ludzi żyjących w biedzie, itd.) to konsekwencje niemal dekady torysowskiej polityki zaciskania pasa, a w innych obszarach znacznie starszego problemu braku politycznej strategii dla przemysłu, bo całą gospodarkę obrócono w plac zabaw City of London. Nic z tych problemów nie zniknie wraz z odwołaniem Brexitu, a źródłem kolejnych będą czekające już za rogiem następne krachy finansowe.

Brexit, nie Brexit

Marksistowski ekonomista Michael Roberts kalkuluje, że skutki nawet najgorszego możliwego przebiegu Brexitu będą tylko ułamkiem szkód, jakie spowoduje nadchodzące uderzenie kryzysu finansowego. Gdyby jednak – to już moje spekulacje – Brexit spowodował upadek torysów i przejęcie władzy przez Labour pod wodzą Jeremy’ego Corbyna, to kolejny kryzys finansowy mógłby zostać wykorzystany jako furtka do nacjonalizacji części systemu finansowego. Prawdziwej nacjonalizacji a nie tylko rekapitalizacji pieniędzmi podatnika, jak to się odbyło ostatnim razem. Jestem dziwnie przekonany, że John McDonnell, w otoczeniu Corbyna odpowiedzialny za sprawy ekonomiczne, marzy o czymś takim. Jeżeli u władzy pozostaną torysi, to Brexit czy nie Brexit, wykorzystają kryzys do dalszego przykręcania śruby, prywatyzacji i szczucia na imigrantów.

Większość wyborców Labour (prawie dwie trzecie) głosowała za pozostaniem w UE. Prawicowy rząd torysów jest zdeterminowany, by doprowadzić do Brexitu za wszelką cenę – nawet cenę wyprowadzenia wojska na ulicę (już wydano wojsku polecenia, by było w gotowości), nawet cenę ostatecznego rozpadu Partii Konserwatywnej. Trudno mieć więc za złe tym wszystkim, którzy oczekują, że naturalną rolą Corbyna jako lidera opozycji powinno być sprzeciwianie się Brexitowi. Brexit podzielił obydwie partie, z ław poselskich i szeregów Labour padają różne głosy, jednak Corbyn unika wyraźnego określania się w tej sprawie, naciskając zamiast tego na przedterminowe wybory i odsunięcie torysów od władzy. Wydaje się stawiać na to, by nie odepchnąć od Labour ani zwolenników, ani przeciwników Brexitu, jeśli tylko w innych sprawach mają lewicowe poglądy. Kolejny paradoks polega bowiem na tym, że pomimo iż większość wyborców Partii Pracy głosowała za pozostaniem w UE, jej ewentualne wyborcze zwycięstwo może zależeć od poparcia wyborców kiedyś tradycyjnych, a w znacznym stopniu utraconych w czasach blairyzmu – na robotniczej północy Anglii, tam gdzie Brexit może mieć poparcie rozczarowanych ofiar neoliberalizmu.

patronite

Anulowanie Brexitu – a tym bardziej anulowanie go za sprawą Labour – odepchnęłoby znaczną część takich potencjalnych wyborców w ramiona skrajnej prawicy, która od dawna żeruje na rozczarowaniu neoliberalizmem, zamiast rozwiązań oferując kozły ofiarne i rozgrywanie frustracji. A katastrofa wynikająca z anulowania Brexitu raczej się na popularności skrajnej prawicy nie skończy. Co, jeśli anulowanie Brexitu, jeśli spowoduje odpływ wyborców od Labour, zniszczy szanse na lewicową politykę w Wielkiej Brytanii na wiele nadchodzących lat i przekaże władzę najgorszemu elementowi torysów, rasistom i bigotom od Borisa Johnsona i Jacoba Rees-Mogga?

Europejska dyktatura bankierów

Anulowanie Brexitu z całą pewnością podeprze i akceleruje najbardziej autorytarne i antydemokratyczne tendencje w ramach UE, umocni Europę Junckerów, Schäublów i Dijsselbloemów, Europę finansjery i niemieckiego kapitału eksportowego, przyspieszy transformację Unii w ponadnarodową dyktaturę bankierów i oligarchów. Co, jeśli przykład abortowanego Brexitu będzie przez taką Europę używany, by pacyfikować wszelkie wychodzące z południowego pasa kontynentu próby stawiania oporu niszczycielskiemu dyktatowi Berlina? Gdyby nawet pomimo anulowania Brexitu Labour doszła jakoś do władzy, taka wzmocniona, autorytarna Europa finansjery i oligarchów nie pozwoli jej zrealizować nic z jej projektu zerwania z neoliberalizmem. Szanse na lewicową transformację kontynentu mogą zostać pogrzebane na całe pokolenie.

Gdyby jednak Brexit się dokonał, a Labour przejęła następnie władzę i odpaliła zrywającą z neoliberalizmem strategię ekonomiczną, to – niezależnie od problemów, które by na pewno napotkała, niezależnie od pokalanego poczęcia całej tej brexitowej awantury – ofiary niemieckiego imperializmu gospodarczego w ramach Unii (Południe Europy) dostałyby do rąk zupełnie nowe, znacznie mocniejsze karty. Mogłyby np. powiedzieć: reforma strefy euro – albo my też wychodzimy, drzwi otwierają się również w drugą stronę.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Na marginesie: słynne burżuazyjne zaciskanie pasa skutkuje wyłącznie jeszcze obfitszym transferem wypracowanych przez społeczeństwo zysków do kieszeni garstki najbogatszych

  2. Tak kompleksowej i trafnej analizy brexitowego bałaganu nie czytałem jeszcze nigdzie . Świetna robota. Brytyjska prasa niezależnie od preferencji politycznych zajmuje się raczej zaciemnianiem a nie rozjaśnianiem problemu.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …