W tygodniku „Plus Minus”, dodatku do „Rzeczpospolitej” pojawił się tekst o tym, że należy bić dzieci – napisany swoją drogą takim tonem i językiem, że gdyby nie mroczny moment, w którym się znaleźliśmy, uznałabym go za satyrę i to w niezłym stylu lat 90. Można się złapać za głowę i próbować polemizować ze Zbigniewem Stawrowskim, sięgając po argumenty z zakresu pedagogiki, socjologii czy etyki. Można też udowadniać, że w zdrowej więzi pomiędzy dwojgiem ludzi po prostu nie ma miejsca na przemoc, że dzieci regularnie bite rozwijają się gorzej. Można pytać o to, jak oddzielić „pełnego miłości klapsa” od „znęcania się” – fizycznie mierzyć siłę uderzenia? Układ ręki przy zadawaniu ciosu? Patrzeć, czy ciało dziecka puchnie albo sinieje? Stawrowski proponuje najbardziej okrutną i absurdalna systematykę – intencje rodzica. Z jego tekstu wynika, że jesli „klaps” wymierzany jest na zimno, z przekonania, że bity człowiek będzie w przyszłości człowiekiem lepszym, wszystko jest w porządku; jeśli zaś do przemocy dochodzi w gniewie, to coś jest nie halo. To dokładnie odwrotne rozróżnienie niż w przypadku wszystkich innych przestępstw, gdzie afekt, wzburzenie są okolicznością łagodzącą. Dla mnie osobiście dorosły człowiek, który z rozmysłem, w wyniku stworzonego i akceptowanego przez siebie moralnego systemu uważa, że jego obowiązkiem wobec całkowicie od niego zależnej, słabszej osoby jest stosowanie przemocy wydaje się naprawdę przerażający.
Oczywiście, wchodzenie w debatę pt. „czy bić dzieci” nie różni się niczym od rozmowy na temat tego „czy kobieta to człowiek” i zasadniczo nie ma sensu. Dziecko jest człowiekiem, prawem człowieka jest wolność od przemocy, kropka. Gdyby Stawrowskiego interesowały jakiekolwiek argumenty z jakiejkolwiek dziedziny naukowej, to już by je poznał – przecież nie mówimy o niczym nowym, debata na temat szkodliwości przemocy wobec dzieci przetoczyła się przez świat naukowy dziesiątki lat temu, a jej konkluzja jest jednoznaczna i powszechnie znana. I nie po to pan profesor (mam nadzieję, że nie ojciec) swój artykuł napisał, żeby przekonać kogoś, kto dzieci nie bije, że powinien zacząć.
To, że po latach względnej jednokierunkowości debaty o przemocy wobec dzieci – kiedy kolejne kampanie społeczne, autorytety czy telewizyjne seriale przekonywały, że wychowywanie poprzez bicie to patologiczny pomysł, pojawia się nagle silny głos „za”, nie jest przypadkowe. Jest to efekt ostrego skrętu Polski i całej zresztą Europy na prawo. Myśl prawicowa zasadniczo przecież, w swojej najogólniejszej idei, polega na tym, że silniejszy ma dominować nad słabszym i że z tej dominacji, z hierarchii, porządku i tradycji, bierze się rozwój, a narzędziem do tego, żeby tę hierarchię utrzymać, jest przemoc – ekonomiczna, kulturowa, instytucjonalna, czy po prostu fizyczna. Tu spotykają się ci, którzy uważają że brak zasiłku dla bezrobotnych „motywuje” do szukania pracy i ci, według których cios zadany przedszkolakowi zmotywuje go do posłuszeństwa i pozwoli odróżniać dobro od zła – wystarczy, że ten silniejszy wyjmie pasek ze spodni, przełoży słabszego przez kolano i porządnie mu włupi.