„Nie ma chyba sprawy, w której powinno być łatwiej o konsensus pomiędzy wszystkimi siłami politycznymi, wszystkimi Polkami i Polakami jak sprawa reparacji(…) Nie ma siły politycznej, która odważy się stanąć i powiedzieć „reparacje nie”. To byłoby samobójstwo”. To nie słowa Arkadiusza Mularczyka czy innego oficera obłąkanej komisji sejmowej, która zamierza wystawić rządowi RFN rachunek za straty poniesione podczas konfliktu, który zakończył się 73 lata temu. Takim stwierdzeniem popisał się Piotr Ikonowicz, będąc jednym z gości programu Woronicza 17 w TVP. Lider Ruchu Sprawiedliwości Społecznej wyskoczył wyraźnie przed szereg, proponując utworzenie okrągłego stołu, przy którym przedstawiciele rządu i całej opozycji mieliby uradzić, jak najskuteczniej wyciągnąć geld od Niemca.
Oberwało mu się za to w social mediach. Prawniczka i działaczka lokatorska Beata Siemieniako trafnie zauważyła, że „pomysł reparacji od Niemiec służy tylko podgrzewaniu nastrojów nacjonalistycznych”. PiS poruszył temat odszkodowań po raz pierwszy pod koniec lipca 2017, a więc dokładnie wtedy, gdy rządy europejskich państw, w tym również Niemcy, po raz pierwszy wyraziły zaniepokojenie próbami podporządkowania polskiego sądownictwa władzy wykonawczej. Kaczyński załadował więc broń w stary i wydawałoby się tępy kaliber z czasów wojennych, by czymś te zastrzeżenia zrównoważyć. „Owszem, może i naruszamy obowiązujące w Unii zasady praworządności, ale wy nas zaatakowaliście w 1939 roku” – ten przekaz nie był oczywiście skierowany do decydentów w Berlinie, a do polskiego społeczeństwa, którego wzburzenia prezes doraźnie potrzebował. Akcja „reparacje od Niemiec” to oczywiście humbug i przykład niepoważnego traktowania obywateli. Nie ma bowiem najmniejszych szans na uzyskanie jakichkolwiek odszkodowań i Kaczyński wie o tym doskonale.
Dlaczego do chóru wołających do Niemca o szmal dołączył Piotr Ikonowicz – człek poważny, inteligentny, doskonale zorientowany w polityce międzynarodowej, od dobrych trzech dekad poddający celnej krytyce politykę, która polega na wciskaniu ludziom ciemnoty? Być może odpowiedzi należy szukać w taktyce, którą przyjął w poszukiwaniu poparcia przed wyborami. Kilka tygodni temu opublikował na Facebooku dość ckliwą opowieść o ulicznej rozmowie z chłopcem, który rozumiał i popierał wszystkie socjalne postulaty, ale polski interes narodowy kochał ponad wszystko. Być może właśnie ta iluminacja sprawiła, że Piotr Ikonowicz postanowił mówić jak patriota. Problem w tym, że w tym kraju im większym ktoś się mieni patriotą, tym częściej brzmi jak idiota, tak więc z pozycji wielkiego szacunku i sympatii do lidera RSS życzę, by taki język nie wszedł mu w nawyk.
Ikonowicz przyłasił się do patriotów, Barbarze Nowackiej natomiast w przedwyborczą jesień rozkwita romans z konserwatywnymi liberałami. Tymi samymi, którzy w styczniu spektakularnie uwalili w parlamencie projekt „Ratujmy Kobiety” – jakby nie patrzeć – najważniejszą inicjatywę w jej politycznej karierze. Nowacka najwyraźniej nie jest szczególnie pamiętliwa. To dobra cecha w polityce. Równie ważna jest jednak konsekwencja i wierność złożonym deklaracjom. A jeszcze wiosną zarzekała się, że z typami od Schetyny nie chce mieć nic wspólnego. Nowacka wypisuje się więc z lewicy. Trudno, żadna to tragedia, niewielka to strata. Wartość polityczna wnoszona przez jej organizacje, złożoną z kilkudziesięciu ideowych osób (które zresztą głośno protestują) i kilku metapasożytów, była raczej znikoma.
Rafał Woś napisał niedawno, że trudno być dziś lewakiem, bo kryteria są tak restrykcyjne, że mało kto może się załapać. Zapomniał wspomnieć o jednym. Polska lewica zaszczuta przez reakcyjną władzę i sfrustrowana wieloletnią niemocą największą niechęcią pała do siebie samej. Wewnętrznie skłócona, obradująca na benzodiazepinach i pozbawiona wiary w sukces swojego projektu, coraz częściej wybiera emigrację z lewicowych pozycji.