Indyjskie kino to paleta gustów, wrażliwości i estetyk tak szeroka, że właściwie trudno jej wyznaczyć jakiś wspólny mianownik. Stąd też sporo w niej miejsca na zaskoczenie, na nieprzystające do schematów i stereotypów niespodzianki. Przynajmniej dla mnie jedną z takich niespodzianek były filmy w reżyserii pochodzącego z Assamu Jahnu Barui. Dokładne, precyzyjne, czułe, sprawiają wrażenie jakby pochodziły z innej epoki. I można odnaleźć w nich ciszę, której wrzeszczący świat ery koronawirusa niemal rozpaczliwie potrzebuje.
Barua to, by się wyrazić dość poetycko, zwierzę szczególnego rodzaju. Oddany kinu z jakąś ascetyczną wiernością, parska na indyjskie komercyjne produkcje z agresją rozwścieczonego kota domowego, któremu nagle każą załatwiać się do kuwety. Barua nigdy po prostu nie tworzy filmu. Barua film tka. Barua nigdy zwyczajnie nie pisze scenariusza. Barua, ów maniak kadru i ekranu przemienia się w pieczołowitego naukowca wykuwając scenariusz z miliardów spotkań, wywiadów, eksperymentów i interakcji. A gdy sam film jest już gotowy, Barua oplata go w dodatkową siatkę znaczeń, w wywiadach maniakalnie podkreślając głęboką, społeczną misję kina. Przyjrzyjmy się zatem poniżej kilku produktom zrodzonym przez umysł tego wielopoziomowego artysty.
Aparoopa (1982) to pierwszy fabularny film w reżyserii Barui. Wielopiętrowa panorama życia zamożnej, niespełnionej kobiety wciśniętej między herbaciane wzgórza Assamu uderza czułością wykonania. Nie ma w tym zwięzłym obrazie pośpiechu, jest niemniej sporo przestrzeni. Przynajmniej na tyle, by każda postać mogła oddychać swobodnie, w całym uwikłaniu w swoje człowieczeństwo. I nie musiała się obawiać niesprawiedliwego osądu. Widzowi daje to poczucie wolności zaskakującej w swoim radykalizmie i konsekwencji. To cecha charakterystyczna Barui, którą zobaczymy i później. Kino ma wyzwalać. Nawet jeśli (czasem przynajmniej) robi to bez wznoszenia czerwonego sztandaru.
Halodhia Choraye Baodhan Khai (1987) do wyzwolenia podchodzi inaczej, bardziej bezpośrednio. I jest w tym podejściu coś z zaciśniętej pięści. Każdy kinoman z sercem po lewej stronie doceni analityczną naturę tego obrazu. Dramat naiwnego chłopa, który przez machinacje miejscowego kacyka traci ojczysty kawałek gruntu, swoje jedyne źródło stabilnego dochodu porusza do głębi. Ale również motywuje. I mimo chyba celowego braku szczęśliwego zakończenia nie pozostawia widza z posmakiem bezradności w ustach. Lewicowej symboliki w tym filmie, przynajmniej na poziomie wizualnym, znajdziemy niewiele. Dialogi jednak nie pozostawiają jednak wątpliwości, że Barua Marksa zna dosyć dobrze. Także w praktyce.
Firingoti (1992) z kolei to film, który wymyślono po to chyba by w odbiorcy się tlił. Stąd zapewne tytuł (firingoti to dosłownie iskra), stąd pewnie również jakiś pozytywistyczny, smaczek dający się w nim nieraz wyczuć. Historia wiejskiej nauczycielki powoli edukującej zapadłą wioskę tylko z pozoru nie jest jakaś porywająca i może trącić nudną jakąś lekturą ze szkolnej ławy. W istocie otrzymujemy wrażliwy, pełen pasji hołd złożony edukacji i tego jak może przyczynić się ona do chociaż częściowej poprawy warunków życia ludu. Barua przy tym nie ma złudzeń. Nie ukrywa tutaj jakoś specjalnie dysfunkcjonalności i opresyjności aparatu państwa nawet na najniższym nawet, bo wioskowym poziomie. Nie ukrywa ani przez chwilę krępującego wpływu skostniałych struktur społecznych bojących się drobin wiedzy zaledwie, o tyle ta może zagrozić istniejącemu status quo. Ale, w sobie właściwy sposób, daje swoim bohaterom swobodę dojścia do nadziei na lepsze jutro. A widz, ponownie, czuje powiew wyzwolenia. Wyzwolenia, które nie z metafizycznych bzdur wynika, a z wrodzonej siły społecznego postępu.
O Barui można napisać znacznie więcej. O przeświadczeniu, że kino jako medium jest zwyczajnie nadużywane. O jego delikatnym ekologizmie zbyt rozproszonym, by wpisać go w jakieś jasne ideologicznie ramki. O jego feminizmie i oddaniu sprawie świeckiego charakteru indyjskiego państwa. Ale dość chyba powiedzieć, że to wizjoner, którego czasem można sobie wyobrazić jak z Kapitałem na biurku i popiersiem Gandhiego na szafce nocnej prosi nas o to, byśmy odnosili się do siebie z większą czułością. Nawet jeżeli wie, że niekoniecznie zmieni to od razu świat na lepsze.