Site icon Portal informacyjny STRAJK

Podpowiem Zandbergowi, jak ratować służbę zdrowia [rozmowa]

fot. archiwum Joanny Wichy

O tym, czy polską ochronę zdrowia da się jeszcze uratować i jak to zrobić, Portal Strajk rozmawia z Joanną Wichą – pielęgniarką z Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Warszawie, działaczką Razem i kandydatką Lewicy w wyborach parlamentarnych (nr 13 na warszawskiej liście do Sejmu).

Idzie pani do Sejmu pod hasłem „Zdrowiej z Aśką!” – a w polskiej ochronie zdrowia pracuje pani…

… od 1986 r., kiedy ukończyłam szkołę.

Myśli pani o sobie jako o pielęgniarce z powołania? To był ten jedyny, wymarzony zawód, który chciała pani wykonywać?

Nie zawsze tak było. Od IV klasy trenowałam biegi narciarskie, chciałam iść do liceum sportowego, ale mój ojczym był przeciw. Zażądał, żeby zdobyła zawód. Padło na liceum medyczne. Zdałam egzamin wstępny, na jedno miejsce było osiem chętnych.

Dziś trudno uwierzyć, że aż tyle dziewczyn widziało siebie w pracy pielęgniarki.

Wtedy, i jeszcze mniej więcej do połowy lat 90., to był zawód, który cieszył się autentycznym szacunkiem. W to też trudno dziś uwierzyć.

Ale ja pokochałam tę pracę nie ze względu na prestiż. Przekonały mnie do tego praktyki w szpitalu, kontakt z ludźmi. Dzięki nim uznałam, że liceum medyczne nie jest takie złe, chociaż byłam strasznie krnąbrna i nie znosiłam noszenia mundurka (śmiech). „Techniczna” strona mojego zawodu do dzisiaj mnie szczególnie nie pociąga. Radość daje mi kontakt z żywym człowiekiem, któremu mogę pomóc. Więc chyba jednak jestem pielęgniarką z powołania, tylko je później odkryłam.

Przyszło je pani realizować w trudnych czasach. Początek lat 90., transformacja, potem reforma służby zdrowia, permanentne niedofinansowanie państwowych placówek medycznych…

Kiedy tak patrzę wstecz, wydaje mi się, że przez pierwsze dziesięć lat mojej pracy było całkiem nieźle. Nie doskonale, doskonale nigdy nie było, ale znośnie. Kiedy w 1991 r. pracowałam na dziecięcym OIOM-ie w Warszawie, w szpitalu przy Litewskiej, nie było rażących braków personelu i sprzętu. Potem od 1996 r. przez cztery lata zajmowałam się chorą córką i nie pracowałam zawodowo. Po powrocie miałam wrażeniem, że trafiłam do innego świata. Dziś obserwuję czasem swoją oddziałową, jak biega po szpitalu, żeby skądś zdobyć, pożyczyć potrzebny lek. Nie jest tak, że ona po prostu idzie do szpitalnej apteki i bierze to, czego potrzebuje. Moje koleżanki – ja jestem w pracowni diagnostycznej, więc mnie to bezpośrednio nie dotyczy – pożyczają z innych oddziałów wenflony albo oklejenia do wenflonów. Jeszcze kilka lat temu były znacznie lepszej jakości niż dziś.

Chociaż czasem się zastanawiam, czy nie jest tak, że to akurat w moim szpitalu jest szczególnie trudno – to placówka z wysokim stopniem referencyjności, do której przywozi się pacjentów z całej Polski. Mamy kardiologię, kardiochirurgię, leczymy szczególnie trudne przypadki, gdzie terapia jest wyjątkowo kosztowna. Siłą rzeczy jesteśmy zadłużeni. Ale ani to, ani braki w wyposażeniu nie są najgorsze.

A co jest gorsze?

Brak rąk do pracy. Do poradni kardiologicznej mojego szpitala pacjent najpierw przychodzi, żeby wyznaczono mu termin badania. W pracowni Echo, pracowni Holtera terminy są bardzo odległe. Brakuje lekarzy, żeby opisać wyniki już zrobionego badania. Pielęgniarek też brakuje: część z nas to panie w wieku emerytalnym, pracują dodatkowo i mają cenne doświadczenie, ale też częściej chodzą na zwolnienia lekarskie. Inne, młode kobiety, siłą rzeczy odchodzą na urlopy macierzyńskie i wychowawcze.

Nasz oddział liczy 57 łóżek. Pielęgniarek jest 22-24. Żeby spełnić obowiązujące normy zatrudnienia, brakuje nas pięciu, sześciu. W skali całego kraju na tysiąc obywateli wypada statystycznie 5,2 pielęgniarek.

Przerażająco mało.

Będzie jeszcze gorzej. Czytałam analizę, według której w 2033 r. w Polsce, jeśli utrzymają się obecne tendencje, będzie brakowało 169 tys. pielęgniarek i położnych, a średnia ich wieku sięgnie 50-60 lat.

Już teraz podobna jest średnia wieku lekarzy pediatrów. Brakuje internistów, coraz gorzej jest z ginekologią, czemu trudno się dziwić, skoro wytworzono tak duszny klimat wokół zakazu aborcji i spraw związanych z ciążą. Nie ma geriatrów i psychiatrów, chociaż mamy starzejące się społeczeństwo i najwyższy wskaźnik samobójstw wśród młodzieży w Europie, bo nie ma praktycznych zachęt do wybierania tych specjalizacji.

Napisano setki stron o tym, jak kolejne rządy zaniedbywały publiczną służbę zdrowia. Obecny twierdzi, że próbuje ją naprawiać.

Musiałabym użyć słów uznawanych za nieparlamentarne, gdybym miała szczerze powiedzieć, co o tym sądzę. Nie mam nawet cienia poczucia, że polscy politycy interesują się służbą zdrowia. Oni jakby żyli w równoległym świecie, tak bardzo ignorują służbę zdrowia i oświatę, dwie absolutnie podstawowe dziedziny, gdzie państwo ma obowiązki wobec ludzi. Ale mijałabym się z prawdą, gdybym powiedziała, że ten rząd niczym się nie różni od poprzedników.

Jednak zrobił coś dobrego dla ochrony zdrowia?

Nie w tym rzecz. Ten rząd daje ludziom pieniądze, według własnego klucza, kierując je tam, gdzie w jego przekonaniu przyniesie mu to korzyść. Na tym tle tym bardziej widać, że na oświatę i służbę zdrowia pieniędzy dalej nie ma. Poprzedni rząd nie prowadził żadnych programów socjalnych, więc to, że nie miał też nic dla pielęgniarek i lekarzy czy nauczycieli mniej rzucało się w oczy. Teraz mamy ciągle poczucie, że jesteśmy pomijani i to zwyczajnie boli. Tym bardziej, kiedy słyszymy o ogromnych wydatkach już nawet nie na programy socjalne, które są potrzebne, tylko na wynagrodzenia i premie w spółkach Skarbu Państwa czy w ministerstwach.

Nad służbą zdrowia na poważnie nie pochylał się żaden rząd. Ostatnie podwyżki w ochronie zdrowia były bodaj w 2011 r., potem pielęgniarki w 2015 r. wywalczyły sobie „zembalowe”. Ten temat do dzisiaj budzi wiele emocji w środowisku.

Dlaczego?

Protest pielegniarek brutto/youtube.com

Obiecano nam, że ta podwyżka zostanie przeznaczona na zwiększenie podstawowego wynagrodzenia każdej pielęgniarki. Potem się okazało, że w ustawie zapisano coś innego – że o tych pieniądzach będzie decydował dyrektor każdej placówki. Efekt był taki, że tylko część dyrektorów faktycznie podniosła podstawę. Dopiero na początku tego roku udało się to uregulować i każda pielęgniarka naprawdę dostała dodatkowe pieniądze. Poza tym „zembalowe” tak naprawdę było tylko rekompensatą za wszystkie lata, kiedy płace w ochronie zdrowia stały w miejscu, bez rewaloryzacji.

Lekarzom udało się trochę wywalczyć w czasie głośnego strajku rezydentów, ale znowu – domagali się zwiększenia nakładów na służbę zdrowia, a rząd podpisał porozumienie i nic w tym kierunku nie zrobił. Oszukał nas wszystkich, dlatego nie dziwię się wcale, że rezydenci planują nowe protesty. Na razie nie strajk, tylko protest w formie wypowiadania klauzul, ograniczenia się do pracy w wymiarze 38 godzin tygodniowo.

Pani zdaniem to coś da?

Nic! Moja buntownicza natura mi podpowiada, że żeby coś wywalczyć, musielibyśmy wyjść na ulicę wszyscy. Wszystkie zawody medyczne. Tak jak kobiety w Czarnym Proteście, tak jak kiedyś pielęgniarki w Białym Miasteczku.

O taką konsolidację całego środowiska łatwo chyba nie będzie?

Niestety, mam przekonanie, że cały czas się nas rozgrywa. Jednym się coś obiecuje, potem i tak się tego nie daje, ale inne grupy pracowników służby zdrowia myślą: to niesprawiedliwe, oni dostali, a nas pominięto.

Media też dokładają swoje. Czytałam na przykład o proteście fizjoterapeutów (słusznym!). Autor stwierdził, że protestujący chcą „takich podwyżek, jakie dostały pielęgniarki”. Po co?! Wystarczyło stwierdzić, że fizjoterapeuci domagają się podniesienia swoich nędznych zarobków. A tak każda pielęgniarka, której ten tekst wpadnie w rękę, pomyśli: przecież my o „zembalowe” walczyłyśmy, nie dostałyśmy tych pieniędzy tak po prostu. Boję się, że druga myśl nie będzie taka, że teraz trzeba wesprzeć fizjoterapeutów, tylko taka, że oni powinni byli wtedy stać pod Sejmem razem z nami, a skoro nie stali, to niech teraz nie zazdroszczą.

Wyłania się z tego smutny obraz różnych grup ludzi, którzy pracują razem lub blisko siebie, ale wzajemnie sobie nie ufają. Każda sądzi, że inni mają lepiej i nie czuje z nimi solidarności.

Niestety tak to właśnie w znacznej mierze wygląda. Jesteśmy podzieleni, a związki zawodowe niedostatecznie starają się przełamywać te podziały. Lekarze rezydenci mają swoją organizację, my Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych, są też inne związki. To świetnie, że jest ich dużo, ale nie mam poczucia, żeby próbowały koordynować swoje działania, dogadywać się.

Znowu dam przykład z mojego szpitala. To u nas odbywał się protest rezydentów, który wspierałam, jak mogłam. Pewnego dnia zobaczyłam, że na jednej z ich konferencji prasowych mówi do mikrofonu pielęgniarka. Pomyślałam: wspaniale, teraz się do nich przyłączymy. Ale tak się nie stało.

To dlatego poszła pani do polityki? Żeby połączyć środowisko i być jego kompetentną reprezentantką?

Z polityką było tak jak z pielęgniarstwem – trochę przypadku. W 2015 r. dowiedziałam się, że powstaje nowa partia, fajna, lewicowa. A we mnie już od jakiegoś czasu narastał gniew, bo od lat chodziłam na marsze protestacyjne pielęgniarek, byłam w Białym Miasteczku, słuchałam, jak kolejne partie obiecują nam różne rzeczy, a potem nic. Pomyślałam: skoro moja córka już dorosła, mam więcej czasu i trzeba go spożytkować. Będąc w partii będę mogła powiedzieć takiemu Adrianowi Zandbergowi, kiedy już się dostanie do Sejmu, co mnie boli jako pracownicę służby zdrowia. Podpowiedzieć, co i jak naprawiać.

Ale Razem dało mi nie tylko taką możliwość. Zobaczyłam, że nie jestem sama ze swoją wrażliwością na drugiego człowieka, poznałam osoby, które myślą podobnie. Byłam na setkach protestów i marszy. Ja, zwykła pielęgniarka, która nie ma pojęcia o mówieniu do tłumu i o występach przed kamerami, wychodziłam cała nakręcona i opowiadałam o rzeczach najważniejszych, o tym, w co wierzę. Niesamowite przeżycie.

Wyobraża sobie pani posłów Lewicy w sejmie, jak kompetentnie zajmują się służbą zdrowia?

Na razie widzę mnóstwo pozytywnych reakcji na to, że zjednoczona Lewica w końcu zaistniała. Ludzie na to czekali. Niedawno odwiedziliśmy bazarek przy Mołdawskiej na Ochocie. Ledwo się pojawiliśmy, jedna ze sprzedawczyń zawołała: nareszcie przyszła do nas lewica! Tyle na was czekaliśmy!

Chociaż oczywiście spotykamy też osoby, które na nasz widok mówią: aha, lewica, same komuchy i pedały.

Jest więc szansa, że Zandberg naprawdę wejdzie do Sejmu z warszawskiej listy, a pani mu podpowie, jakie wnieść projekty ustaw w sprawie ochrony zdrowia. Od czego miałby zacząć?

Ależ teraz będę nudna (śmiech). Od pieniędzy! Aktualne 4,4 proc. PKB na zdrowie to żałośnie mało. Niektóre kraje rozwinięte wydają 7, nawet blisko 8 proc.

Lekarze zrzeszeni w Mazowieckiej Izbie Lekarskiej, którzy ruszyli niedawno z projektem Polska to Chory Kraj, sugerują 6,3 proc.

To jest dobry początek. Potem przez najbliższe sześć lat powinniśmy osiągnąć poziom 7 proc. Lekarze piszą nawet o 9 proc., to byłoby znakomicie, ale nie wiem, czy to jest realne. Pieniędzy musi być więcej, bo bez nich nie będzie podwyżek. Bez podniesienia pensji nie będzie pracowników, a to znaczy, że szpitale będą niewydolne, a pacjenci niezadowoleni.

Już tak jest.

Tak! Już nie czas na drobne korekty. Albo radykalnie zwiększymy wydatki na służbę zdrowia, albo będzie tylko gorzej, a pacjenci będą cierpieli.

Dziś, żeby zostać pielęgniarką, trzeba ukończyć studia. Absolwentki mają znacznie szerszy zasób wiedzy niż kiedyś, większy nacisk kładzie się na teorię. Wychodzą z tych studiów z zasłużonym poczuciem własnej wartości, a potem w szpitalu oferuje się im pensję 2500 złotych. Nawet nie mamy prawa oczekiwać, że przyjmą taką pracę, zamiast pójść do prywatnej służby zdrowia albo wyjechać za granicę. Niedawno były u nas w szpitalu trzy studentki. Dwie już były pewne, że wyemigrują.

Słyszy się i takie głosy: dosypanie pieniędzy do systemu nic nie da, bo on jest z gruntu źle zorganizowany.

Nie jest tak, że nie mamy mądrych ludzi, którzy umieją zarządzać szpitalami. To znowu kwestia braku rąk do pracy. Rozbijamy się o rzeczy proste, a irytujące. Przykład? Lekarz musi osobiście numerować strony historii choroby, zanim odda ją do archiwum. Nie poświęci tego czasu chorym, ich bliskim ani własnemu samokształceniu, bo musi wszystko wydrukować, wpisać epikryzy, ponumerować strony, wpisać wyniki badań, posklejać. Moglibyśmy rozwiązać ten problem, zatrudniając sekretarki medyczne. Ale trzeba by im było zaoferować wyższe zarobki niż 1500 zł!

Od znajomego lekarza słyszałam też niedawno pomysł utworzenia stanowiska asystenta medycznego.

Co miałby robić?

To byłaby osoba po szkole policealnej, niekoniecznie studiach. Musiałaby mieć pojęcie o medycznej biurokracji i terminologii, wiedzieć, jakie są badania i kiedy się je robi. Kleiłby papiery, wypisywałby, na zlecenie lekarza, skierowania i recepty. Poprawić sytuację mogłyby też opiekunki medyczne. Jest sporo szkół, gdzie kształcą się takie osoby, są podobno dobre – może gdyby dać im godne pieniądze, to przyszłyby do pracy w szpitalu, odciążając pielęgniarki? Wzięłyby na siebie czynności pielęgnacyjne, prowadzenie na badania, wożenie i prowadzenie na zabiegi.

Inna prosta sprawa do załatwienia: nie mamy systemu, który monitoruje, że pacjent zapisał się do specjalisty w kilku miejscach, a potem nie odwołał niewykorzystanych wizyt. Nie wierzę, że nie da rady takiego elektronicznego systemu stworzyć.

Czyli Lewica musiałaby wdrożyć rozwiązanie systemowe – dołożyć pieniędzy – i naprawiać różne detale, które dzisiaj źle działają…

… a do tego zadbać, by dobre przepisy, które już są, były naprawdę przestrzegane. Na przykład ten o normach zatrudnienia. Co z tego, że ustalono, ilu pacjentów powinno przypadać na jedną pielęgniarkę. Pielęgniarek brakuje, więc normy nie są przestrzegane.

Tak naprawdę teraz jest ostatni moment na ratowanie publicznej służby zdrowia. Inaczej to, co jeszcze mamy, będzie systematycznie ulegać degradacji. Niedawno odwiedzałam znajomą w szpitalu psychiatrycznym przy ul. Sobieskiego w Warszawie. Sześć łóżek na sali pacjentów z chorobami nerwowymi. Zero przestrzeni, wyciszenia, odpoczynku. Łóżka i materace nie tylko w salach, ale też na korytarzu, jak w szpitalu polowym na wojnie. Jako uczennica liceum też miałam praktyki w szpitalu psychiatrycznym, w ogromnym medycznym kombinacie w Lądku-Zdroju. Tam, trzydzieści lat temu, warunki dla pacjentów były lepsze. Tak się cofnęliśmy.

Liberałowie mówią: najlepiej sprywatyzować.

Nie tylko mówią. Ja jestem przekonana, że to wszystko, co się dzieje wokół służby zdrowia, zmierza w ostatecznym rozrachunku do jej prywatyzacji. Temu jestem absolutnie przeciwna. Niech prywatna służba zdrowia istnieje, ale nie kosztem państwowych placówek. Jesteśmy zbyt biednym społeczeństwem, nie mamy wszyscy wysokich ubezpieczeń. Jeśli sprywatyzujemy przychodnie i szpitale, ogromna część obywateli zostanie po prostu bez ochrony zdrowotnej. Nie można do tego dopuścić.

Rozmawiała Małgorzata Kulbaczewska-Figat.

Exit mobile version