Ktoś przypomniał mi dzisiaj ważny, choć już nieco przykurzony esej Jarosława Marka Rymkiewicza – „Kinderszenen”. O nim to Cezary Michalski napisał, że jest jedynym poważnym autorem zrywającym maskę hipokryzji z prawicowej polityki historycznej. Przeczytawszy fragment, nie mogłam oderwać się od książki niczym kinoman, który, zobaczywszy zwiastun mistrzowsko nakręconego horroru – nie może oprzeć się pokusie, aby obejrzeć go w całości. Przełyka więc ślinę i patrzy, pokonując narastające z każdą minutą strach i obrzydzenie.
O 17.00 moje miasto na chwilę zamarło, a w mojej głowie pulsowały przeczytane frazy. Powstanie Warszawskie, wywodzi Rymkiewicz, miało być „szaleństwem Polaków, będącym odpowiedzią na szaleństwo Niemców” – a „była to odpowiedź jedyna i nieunikniona”. Miało być „największym wydarzeniem w historii Polski”, ucieleśnieniem naszej słowiańskiej dumy narodowej, które „pokazało, kim są i co potrafią Polacy – nawet nie mając czołgów, armat, pociągów pancernych i samolotów. Byłoby też dobrze, żeby i Niemcy to sobie zapamiętali – na całą wieczność”. Bo „w czasie wojny i po wojnie nie było żadnych nazistów, coś takiego nie istniało, nikt o czymś takim nie słyszał. Byli tylko Niemcy”.
Rymkiewiczowskie sakralizowanie śmierci jest specyficzne o tyle, że zakłada konieczność pewnej powtarzalności. Przy okazji licznych wywiadów towarzyszących wydaniu „Kinderszenen”, autor miał powiedzieć Michalskiemu, że „masakry w rodzaju powstania warszawskiego powinny się w Polsce powtarzać, a gdyby w powstaniu zginęło o 100 000 więcej Warszawiaków, działałoby lepiej, jeszcze mocniej przywiązałoby Polaków do polskości”. Jak nazwać propagowanie w XXI wieku kultu posyłania dzieci z kijami przeciwko czołgom w pogoni za czysto poetyckim dreszczem? Jakim prawem ktokolwiek stawia się w roli Boga i każe nam trwać w poczuciu winy, że wciąż pozostajemy przy życiu, ponieważ naszym obowiązkiem jako patriotów jest poszukiwanie bohaterskiej śmierci za idee? Czym to się różni od samobójczych zamachów? Dlaczego swojej – urągającej współczesnej myśli etycznej – teorii regularnych rzezi jako katharsis dla narodu, nie skonsultował Rymkiewicz z tymi, którzy stracili bliskich pod gruzami płonącego miasta? Z tymi, którzy sami wtedy szli w ogień, bo nie dało się inaczej? Bo każde inne wyjście zdawało się jeszcze bardziej bezsensowne? Dlaczego nie chcemy słuchać tych, którzy przeżyli powstanie? Należy im się pochylenie głowy, jako ofiarom barbarzyńskich czasów.
Młodzi ludzie mają w sobie tyle buty, by swój nacjonalizm wycierać ich wspomnieniami. Politycy są na tyle bezczelni, by ustawiać ich jak figurki na półce z panteonem swoich bieżących kadencyjnych bohaterów. Poeci traktują ich jak nawóz, na którym wyrosnąć ma młoda polskość, gotowa umierać na czyjeś życzenie, po tym jak już napatrzy się w Muzeum Powstania na entourage kolorowej wojennej przygody.
Nie porównujmy się do tych ludzi, który codziennie musieli podejmować same dramatyczne wybory. Z pewnością nie chcieliby musieć dokonywać ich znowu, ani zmuszać do tego innych. Kilka dni temu byłam świadkiem sceny, kiedy przypadkowy przechodzień zrugał chłopca jeżdżącego na rolkach po placu przy Grobie Nieznanego Żołnierza, że profanuje miejsce pamięci. Jego z kolei za chwilę zrugał przechodzący starszy pan, mówiąc „właśnie po to walczyliśmy”. Nie o słowiańską dumę narodową, o prawo do cieszenia się życiem, do nieumierania w ofierze.