Nie brakuje w Polsce ludzi, którym strasznie przeszkadza program „Rodzina 500+” i życzą mu rychłej katastrofy. Niechęć ta ma różne przyczyny. Przeważają typowo klasowe, szczególnie gdy wypowiadają się przedstawiciele stanu średniego albo, co gorsza – ci, którzy do średniactwa usilnie aspirują. To od nich słyszymy o estetycznym koszmarze, jakim są dzieci z ubogich rodzin, które pierwszy raz pojechały nad Bałtyk, aby zatruwać życie turystom klasy premium, czy o „darmozjadach”, którzy kupują teraz litry wódki „za moje podatki”. Sporą grupę stanowią też zwolennicy żelaznej dyscypliny budżetowej, którzy wieszczą załamanie finansów publicznych, spowodowane lekkomyślnym transferem socjalnym. Oczywiście, tym samym zakonnikom neoliberalizmu nie przeszkadzają miliardy oddawane prywatnemu kapitałowi w ramach Specjalnych Stref Ekonomicznych. Okazuje się, że deficyt jest groźny jedynie wtedy, gdy publiczny szmal mają dostać najgorzej sytuowani. I chyba właśnie na tym osadza się ta krytyka: na nienawiści do biednych, odrazie estetycznej i poczuciu wyższości, odziedziczonym jeszcze z czasów postfeudalnej pokraki jaką była II Rzeczpospolita.
W ciągu ostatnich 24 godzin wszyscy ci, którzy żałują pięciu stów polskim gówniarzom, przeżywali chwilę triumfu. Wszystko przez wypowiedź niejakiego Henryka Kowalczyka, niezwykle niefortunnego ministra rządu Beaty Szydło, o którym było głośno ostatnim razem, gdy dał się wystraszyć lobbystom wielkich sieci handlowych podczas „konsultacji” w sprawie stawek podatku handlowego. Kowalczyk zgodził się wtedy, aby krezusi płacili do budżetu mniejsze stawki kosztem średnich graczy. Ale do rzeczy – minister Kowalczyk wypalił tym razem, że w 2017 roku może być problem ze znalezieniem 5 mld złotych na 500+. Zaraz potem zaznaczył jednak, że program dał sporego kopa konsumpcji wewnętrznej, co przełożyło się na wzrost wpływów podatkowych i tendencja ta powinna się utrzymać. To bardzo prawdopodobna wizja, bowiem wskaźniki z pierwszych dwóch kwartałów pokazują dwucyfrową dynamikę wzrostu przychodów z VAT. Bardzo możliwe zatem, że w połączeniu z ukróceniem machlojstwa fiskalnego w roku przyszłym problemu żadnego z dopięciem budżetu nie będzie. Liberalnym hejterom wystarczyło to jednak do bicia na trwogę. Oto rząd PiS doprowadza kraj do ruiny, a wszystko przez lekkomyślne rozdawnictwo socjalu.
Dla wszystkich, którzy kibicują likwidacji największego w historii III RP programu socjalnego mam jednak złą wiadomość. Znaczną część beneficjentów 500+ stanowią ludzie, którzy w „Wolnej Polsce” byli kopani przez możnych i ekonomicznie upokarzani na wszelkie możliwe sposoby: przez przymus pracy za głodowe pensje, na śmieciowych umowach, spiralę długów zaciąganych u lichwiarzy, ciągłe poczucie niedostatku i niepewności. Dla tych rodzin dodatkowy dochód w postaci 500, 1000, a czasem nawet wyższych kwot oznacza ogromne zwiększenie bezpieczeństwa, możliwości konsumpcyjnych i przede wszystkim – umocnienia więzi z państwem, które upomniało się o swoich obywateli. Jest to realna demokratyzacja – inkluzja wielu wykluczonych do sfery obywatelskości. Jedno jest pewne – ludzie nie dadzą sobie odebrać tego świadczenia, bo dzięki niemu poczuli, jaką moc rozwiązywania codziennych problemów ma gwarantowany przez państwo stały dochód. Dostrzegają, że ich pociechy mogą osiągać lepsze wyniki w szkole, kiedy mają opłacone korepetycje. Mogą kupić nową pralkę, lepsze buty, z czasem może samochód, który mniej pali. Można pomyśleć o gromadzeniu oszczędności i wysłaniu dzieci na wakacje. Polscy obywatele, jeśli będzie trzeba, wyjdą na ulice przeciwko tej władzy, która będzie chciała zakończyć funkcjonowanie programu, który przywrócił im godność. Obojętnie jaka to będzie ekipa: czy pisowska, czy .nowoczesna – będzie musiała znaleźć kasę na realizację potrzeb społeczeństwa, bo inaczej gniew ludu taką władzę zdmuchnie.