„Tak, rzeczywiście, ministrowie, wiceministrowie w rządzie Prawa i Sprawiedliwości otrzymywali nagrody za ciężką, uczciwą pracę. I te pieniądze im się po prostu należały!” – wydzierała się w sejmie była premier Beata Szydło. Owe nagrody, po kilkadziesiąt tysięcy złotych na łebka, nie są jakąś znaczną częścią budżetu państwa. Stały się jednak problemem politycznym, bo pieniądze są u nas tematem wstydliwym. „Dżentelmeni o pieniądzach nie dyskutują” – mówi się w kraju potomków chłopów i chłopek pańszczyźnianych. Co najwyżej trochę kradną…
Krzykliwa tego dnia Szydło apelowała także z mównicy sejmowej (już łagodnym głosem) „do Polaków”. Przyznała się do błędu – jej rząd od początku powinien mówić o jasnych zasadach wynagradzania. A poza tym Polska rośnie w siłę, odzyskuje godność i tak dalej, więc „kierownikom” trzeba dobrze płacić – w kraju folwarcznego kapitalizmu było to PR-owo doskonałe. I dopóki Polacy pamiętają, że „na dole” jest lepiej, niż było za poprzedników – to będzie działać. Bo – czego dowodzą choćby badania prof. Henryka Domańskiego – nasze społeczeństwo akceptuje ogólną hierarchię zarobków, dopóki da się jakoś żyć. Nie akceptują jednak słów ministra Gowina, który stwierdził, że zarabiając 17 tys. złotych „nie starczało mu do pierwszego” – nie z powodu jego buty, co raczej głupoty.
Trzeba się zgodzić, że zasady wynagradzania polityków powinny być jasne i przejrzyste. Większość głosów w dyskusji o zarobkach (odbywanej wśród ludzi dobrze zarabiających zresztą – tak zwanych poważnych komentatorów) mówiła o konieczności zwiększenia tych uposażeń. Twierdzono więc po pierwsze, że zostały one zamrożone dawno temu, a przecież koszty życia rosną. Po drugie, powinniśmy odejść od polityki taniego państwa i strachu przed tabloidami, bo przez to do polityki i ministerstw nie trafiają tzw. specjaliści, tylko taki Suski. A po trzecie, jak będziemy uciekać od tematu, to rządzący i tak będą sobie wypłacać większe pieniądze – tyle że w sposób cwaniacki, jak Szydło. Trudno mi się z tym wszystkim zgodzić.
Prawdą jest, że większość osób nie porównuje swoich zarobków ze średnią, medianą i innymi wartościami statystycznymi, lecz z tymi osobami, z którymi najczęściej mają do czynienia; ze znajomymi, kolegami z pracy, ludźmi wykonującymi ten sam zawód, ale w innym kraju itd. Będąc na służbie państwowej należałoby raczej jednak porównywać się z tymi, których się reprezentuje, ze społeczeństwem. Oderwanie od normalnych warunków życia, przebywanie w enklawach bogactwa sprzyja nierozumieniu codziennych bolączek tych, którzy to państwo utrzymują. A przecież dzisiejsze zarobki ministrów, wiceministrów, posłów czy nominatów politycznych z państwowych spółek skarbu państwa (tych ostatnich to zdecydowanie), sytuują ich w gronie kilku procent najbogatszych.
Jeśli rzekome elity wybierają pracę dla firmy prywatnej, zamiast dla państwa, bo ta pierwsza proponuje życie w luksusie, to nie mamy do czynienia z elitami. To samo z ewentualnym chachmęceniem (Szydło). Zasiadanie gdzieś, posiadanie sporego wpływu na rzeczywistość poprzez tworzenie prawa już samo w sobie jest sporym wynagrodzeniem. Powiedzmy też szczerze: umożliwia również wykształcenie w sobie rzadkich kompetencji i zawarcie znajomości, które zapewnią miękkie lądowanie. Z głodu nie zdechną.