Ale szczęka opadła postępowcom, zwłaszcza postępowym kobietom! Istny zawód miłosny (po tylu uściskach i wspólnych fotkach na wiecach i pochodach), a niespodzianka zupełna. Jakim cudem politycy demokratycznej i liberalnej zarazem opozycji mogli okazać się hipokrytami, krętaczami, a co najmniej konformistami? Skąd u bohaterskich obrońców Konstytucji taka zdrada w praktycznej godzinie próby?
Przyczyny przeniewierstwa
Jedno z wyjaśnień tej żadnej w istocie niespodzianki jest znane. PO i PiS to skłóceni kuzyni. POPiS nie był nieporozumieniem, lecz tylko związkiem nieskonsumowanym, jak małżeństwo w rozwodzie konsystorskim. PO, PiS oraz PSL różnią się, i owszem, ale tylko w kwestiach, kto ma rządzić i ewentualnie w jakim stylu, lecz z pewnością nie w kwestiach świeckości i neutralności światopoglądowej państwa, rozdziału państwa i kościoła. Niezbyt różnią się między sobą nawet w rozumieniu pluralizmu ideologicznego. Co widać w kwestiach „dekomunizacji”, czytaj: stosunku do spuścizny PRLu i praw jej spadkobierców do uczestnictwa i obecności w życiu publicznym. I tu są całkowicie zgodne, to znów tylko niuanse stylu i rozmachu w egzorcyzmach, rytuałach poprawności oraz rozwiązań dyskryminacyjnych. PO, „Nowoczesna” i PSL czczą demokrację, ale gotowe są na różne wyjątki.
Jest jeszcze jedno wytłumaczenie tej pozornej niespodzianki, a zarazem dziecinnego wręcz zaskoczenia orędowników i orędowniczek ucywilizowania Polski w kwestiach godności i podmiotowości kobiet oraz uwolnienia ich z klerykalnego jarzma. Powodem takich sytuacji (a było ich już wcześniej wiele), gdy reprezentanci określonych opcji ideowych i określonych interesów sprzeniewierzają się własnym zobowiązaniom, zapewnieniom, hasłom i sztandarom, jest choroba towarzysząca demokracji liberalnej od jej początków do chwili obecnej.
Ta choroba – to praktyczna asymetria więzi między reprezentantami (przedstawicielami) a wyborcami. Praktyczna, bo wciąż powtarza się i potwierdza w praktyce, choć nie przewidziano jej we wzniosłych założeniach doktryny konstytucyjnej. I wytrwale niedostrzegana, wstydliwie zagadywana frazesami lub pobożnymi życzeniami – w stylu: ludzie, wybierajcie racjonalnie i rozliczajcie; politycy, miejcie sumienie i poprawcie się. Asymetria, czyli taka relacja, że jedna ze stron może niewiele – i tylko na początku, bo później już niemal nic albo dopiero poniewczasie, druga zaś może sobie pozwolić na wiele – od samego początku, a z czasem coraz więcej. Może więc najpierw „bajerować” w bałamutnych zabiegach o względy, by potem zaprzeczyć własnym uroczystym deklaracjom i obiecankom.
Od lat – w kolejnych kampaniach wyborczych i kadencjach – powtarza się ten sam cykl. Najpierw wybory „na piękne oczy”, potem liczne rozczarowania i szokujące zwroty, następnie kolejna odsłona przedwyborczych guseł i lekkomyślności lub indyferentyzmu i ignorancji wyborców, którzy wkrótce budzą się z ręką w nocniku. Żartowano kiedyś – jeszcze w poprzednim systemie: naiwny jak bezpartyjny. Taki jest właśnie i przeciętny wyborca w Polsce, i wielce postępowy inteligent. Zakocha się, rozczaruje – i szuka dalej według tych samych reguł gry. Szuka cierpliwie, z wiadomą nadzieją, że tym razem będzie inaczej, lepiej, bo w końcu spotka właściwego kandydata, godnego zaufania.
Czy ktokolwiek zastanowił się nad tą możliwością, że sam w sobie mechanizm wyborczy prowadzi na manowce? Wszak wybieramy na swoje ryzyko, okazujemy konsternację i gniew o kilka lat za późno, już po herbacie, i znów głosujemy, zresztą – mieszając wciąż to samo we wciąż tym samym garnku. A nie zmieniają tego błędnego koła incydentalne i chwilowe innowacje w postaci pojawienia się różnych intruzów i debiutantów w grze – w postaci ugrupowań kontestacyjnych, niekiedy nawet w jakiejś mierze antysystemowych. One wprawdzie też są „stąd”, ale do gry ze znaczonymi kartami w zamkniętym stałym kręgu muszą wtargnąć jak kometa. Toteż wlatują i znikają jak kometa. Co zmieniły w systemie politycznym Partia X, Samoobrona, Ruch Palikota, teraz jeszcze sklejona w biegu „z czego tylko się da” formacja Kukiza, albo i partia z humorystycznie teraz brzmiącą nazwą Nowoczesna?
Nic dziwnego, że oblicze i kariery wielu, może nawet większości z nielicznymi wyjątkami, polityków polskich są powodem do konsternacji i niesmaku.
Fenomenologia balonu
Polityk w Polsce jest jak balon.
Taki lotny? Nie, tak nadęty. Ale też zwiewny, odlotowy i zrywny.
Jeśli „lotny”, to nie w tym znaczeniu, że taki bystry, tak chwyta w mig istotę sprawy, tak szybko ma pomysł na rozwiązanie problemu, ale co najwyżej w tym sensie, że szybko się ulatnia z miejsca napompowania i leci dokąd go wiatry poniosą.
Zwiewny, bo lekki jak piórko: w swej wadze netto (tzn. ciężarze własnym), w swych obietnicach (łatwo przyszło, łatwo poszło) i w chwilach swego upadku (bezgłośnie i bez żadnych społecznych wstrząsów). I z tego powodu łatwo zwiewa – przed pytaniami zbyt konkretnymi i przed własnymi wyborcami, gdy usiłują mu przypomnieć „tyś jest nasz!”.
Odlotowy – bo ledwo go napompują, to już chce odlecieć, byle dalej od miejsca, gdzie go napompowali. I rzeczywiście, odlatuje.
Najpierw w swej wyobraźni i w swoim kalendarium zajęć. Gdy jego wyborcy, a nawet patroni czy żyranci pozostają ze swoimi problemami i grzebią się w jakichś konkretnych sprawach, żenująco przyziemnych zadaniach, strasznie pospolitych kłopotach, to on już lewituje. Płynnie żegluje w wyższych sferach, tzn. w stratosferze PR, high life’u, medialności (bywalec i ozdoba programów – przepytywanek i komentarzy do komentarzy). Jest tak zajęty bywaniem w salonach i studiach oraz permanentnym wypowiadaniem się (słowotokiem), że doprawdy szkoda mu czasu na jakieś analizy, prace programowe i dyskusje z tymi, którzy – jak jacyś natrętni wierzyciele – upominają się o to czy tamto, twierdząc nachalnie, że to oni go wydelegowali do jego zajęcia.
A potem już odlatuje do zupełnie innego świata. Bo przecież od dawna już nie jest jakimś tam przedstawicielem, wyrazicielem, wykonawcą tego czy tamtego, ale samoistnym uczestnikiem establishmentu. Organicznie należy do elity żyjącej własnym – a tak intensywnym – życiem wewnętrznym: towarzyskim i zawodniczym (gra między nami jest tak fascynująca i absorbująca). Inteligenckie pięknoduchy nazywają to górnolotnie wyobcowaniem, alienacją. Nie rozumieją, że to jest proces emancypacji i samorealizacji człowieka, którego pęd ku górze chyba świadczy o tym, że jest powołany do wyższych celów i wyżyn. Ale cóż, zawsze budziło ludzką zazdrość, gdy człowiek osiąga sukces i gdy jako człowiek sukcesu dowodzi, że ani sukcesu nie zawdzięcza nikomu (tylko sobie), ani też do kolejnych sukcesów nie potrzebuje już nikogo, może poza wybranymi partnerami do gry, do układów.
Polityk-balon musi być zrywny. Nie w tym sensie, żeby wyrywał się do czynu, jako entuzjasta przedsięwzięć niepewnych (nie mylmy zrywności z wyrywnością) ani też nie na tej zasadzie, że startuje do czynu jak samochód wyścigowy. Jest zrywny w tym sensie, że szybko zrywa krępujące więzy, pozbywa się uwięzi, kotwicy, a elastycznie i dynamicznie podąża to w tę, to w inną stronę, odpowiednio do kierunku wiatru. Ten powiew wiatru, który przez chwilę go nakręca i popycha ku czemuś, nie musi być aż wichurą dziejów, to przeważnie tylko kolejny zefirek. Ale cóż, do szybkiego przesuwania lekkiego baloniku nie potrzeba huraganu.
Złudzenie obustronne
Samoświadomość polityka-balonu jest prosta. Jak najszybciej chce zapomnieć (jeśli w ogóle choć przez chwilę, na początku, był tego świadom), że to inni go napompowali, to znaczy tchnęli weń gaz (zadania, pomysły, tak zwany mandat społeczny i poparcie). Sam o sobie woli myśleć, że sam siebie napompował. Jam jest sam w sobie znakomitością. To ja emanuję taką energią, wydzielam z siebie myśli i słowa pod takim ciśnieniem, że aż nabrzmiewam, że aż mnie rozsadza – mą inteligencją, błyskotliwością, inicjatywą¸ pomysłowością. A jeśli nawet przez chwilę komuś się wydaje, że już gasnę, to skreślenie jest przedwczesne, bo sam się dopompuję – rozłamikiem, nowym szyldem, a choćby i jakimś celebryckim skandalikiem, dzięki któremu przez tydzień, miesiąc nie wyjdę z TVN-u.
Ten balon myśli o sobie, że pompkę ma własną – i że jego własne gazy wystarczą.
Lecz i świadomość jego wyborców, a nawet i niektórych patronów i protektorów, którzy go wyciągnęli z kapelusza, a raczej z niebytu, jest mocno opaczna. Wyobrażają oni sobie – prostodusznie, naiwnie – że skoro wzięli w swoje ręce flak, tchnęli weń ciśnienie oczekiwań społecznych i pozwolili mu pofrunąć, poszybować, choć trzymając na sznurku (zobowiązania wyborcze, cicha umowa ze sztabem i z patronem, który w niego zainwestował w zamian za spodziewaną spłatę „kredytu zaufania”), to jego wzlot, a nawet kierunek tańca na wietrze politycznej i dziejowej koniunktury pozostaje pod ich kontrolą. Po czym dziwią się, jakim cudem ten balonik urwał się ze sznurka, dlaczego pofrunął w stronę zgoła przeciwną.
Niespodzianka ta nie spotyka tylko takich mocodawców, którzy trzymają go i pozwalają mu nieco tylko podfrunąć już nie na sznurku, ale na łańcuchu, a najlepiej na kilku postronkach z różnych stron. Do takich należą lobbyści oraz partyjni bossowie uprawiający wodzowski i patronacko-klientelistyczny styl przywództwa. Im raczej nikt się nie „uwolni”, skoro to od nich zależy wybór na kolejną kadencję i spłata kredytu hipotecznego.
Bierz forsę, i w nogi
Tyle możemy wycisnąć z metafory.
Teraz już poważnie, no, powiedzmy, pół żartem, pół serio.
Kiedy patrzę na te manewry w marketingu wyborczym, a potem w politycznej przebieralni, gdzie wybrańcy swoich wyborców zmieniają kostiumy i są gotowi do całkiem innych kreacji, to siłą rzeczy narzuca się – popularne zresztą i z pozoru banalne – porównanie do oddziaływań, które nazywamy kokieterią, kuszeniem i zwłaszcza uwodzeniem. Nęcić, wabić, skusić, wykorzystać i porzucić (w niesławie, wstydzie i rozpaczy).
A precyzyjnie obrazuje to pewien włoski, neorealistyczny film sprzed lat (tytuł, niestety, ulotnił mi się z pamięci). Pikantna satyra na śródziemnomorskie „machismo”, ale o wymowie znacznie bardziej uniwersalnej. Oto młodzieńca rozpiera pożądanie do dziewczyny. Natarczywie, niecierpliwie ją adoruje, osacza. Miłość go tak rozsadza, że – wybaczcie dosadność – musi wytrysnąć. Toteż coraz usilniej w objęciach i w napadach całusów żąda wiadomego „dowodu miłości”. Dziewczyna długo się opiera, nie tylko pod wpływem mądrych rad i przestróg matki (jeśli ulegniesz mu przed ślubem, będziesz tego żałowała), ale i zgodnie z własnym przeczuciem oraz głosem rozumu. W końcu jednak ustępuje pod naporem tej eksplodującej miłości. A wtedy słyszy: z ladacznicą się nie ożenię.
Czyż nie przypomina to troszkę zależności między kandydatem w wyborach a tymi, o których względy musi zabiegać, naśladując niejako repertuar adoratorów? Staje na głowie w popisach (może nawet tańczyć i śpiewać), w przyklejaniu się do wspólnych ulubieńców lub autorytetów (ostentacyjny kibic, meloman, uczestnik pielgrzymek), w przypochlebianiu się tym, na których głosach mu zależy, wreszcie – w zapowiedziach i obietnicach.
Dlaczego więc jego zapał miłosny z wolna (ale czasem nawet „jak ręką odjął”) gaśnie po zwycięskich wyborach? Dlaczego sprawia swoim wyborcom takie niespodzianki i psikusy, wystawia ich do wiatru, nawet czasem działa na ich szkodę, choć miał być ich rzecznikiem, pełnomocnikiem, obrońcą?
Dlaczego? Ponieważ może. I to bezkarnie.
Śmiechu warte są uspokajające założenia demokracji przedstawicielskiej opartej na wolnych wyborach. Na czele z taką „gwarancją” rzetelności reprezentantów, że po czterech latach grozi im niewybranie. Wszak wiadomo, iż najczęściej dalsza kariera polityka wiarołomcy, zdrajcy, przeniewiercy nie zależy już od tych, których zawiódł lub nawet świadomie oszukał, ale od następnych naiwnych, czasem nawet od tych samych (złość im przejdzie, a pamięć mają krótką). Ale jeszcze bardziej zależy od nowych kumpli, wspólników i protektorów. Ba, wiadomo nawet, że o karierze polityka wcale nie decyduje ocena pozytywna lub negatywna, poziom zaufania lub niechęci i nieufności, ale „suma punktów”. O kapitale politycznym decyduje kryterium, kto jest najbardziej znany (wszystko jedno z czego, może być nawet z kompromitacji), o kim stale się mówi, o kogo zabiegają z lewej i z prawej itd. Nie to jest ważne, czy ktoś za tobą stoi w sensie społecznym, lecz co najwyżej to, kto za tobą przy tobie stoi w układach i to, czy się o tobie mówi, pisze (znów – nieważne, jak, byle dużo i często).
Swoją drogą, „ukaranie” (gdyby nawet nastąpiło) kilka lat po skutkach to żadna rekompensata za spowodowane straty społeczne, za stracony czas.
Wyobcowanie i zaprzaństwo polityków dlatego jest możliwe, ponieważ wbrew wzniosłym abstrakcjom liberalny mechanizm wyborów i „kontroli społecznej w drodze wyborczej” ma charakter nie tyle przedstawicielski, ile transakcyjny i „lanserski”.
W mechanizmie autentycznie przedstawicielskim polityk jest podwójnie reprezentatywny. Po pierwsze, gdyż został wyłoniony spośród uczestników jakiejś wspólnoty przez samą wspólnotę, jej współuczestników, a prowadzi do tego długa droga życiowa i zawodowa – stopniowo zdobywa doświadczenie w różnych rolach, zyskuje uznanie i zaufanie w wyniku sprawdzenia jego umiejętności, osiągnięć i… poglądów, zgodności słów z czynami. Po drugie, gdyż nie ustaje jego kontakt ze środowiskiem, które go wysunęło i wsparło, poddaje się jego ocenie, stara się być obecny w życiu swej wspólnoty. Pozostaje więc służebny i reprezentatywny. Dziś coraz częściej wzorzec ten brzmi jak wychowawcza bajka.
A skąd dziś się biorą, na jakiej łące wyrastają politycy? Wciąż jeszcze zdarza się – ale już coraz rzadziej – że są to znani działacze, społecznicy lub profesjonaliści sprawdzeni w różnych zawodach zaufania publicznego i w rolach menadżerskich. Natomiast coraz częściej mamy do czynienia – zupełnie jak w szołbiznesie – z napływem megalomańskich poszukiwaczy przygód, pod hasłem „ja też chcę spróbować”, „każdy śpiewać może” lub z towarem „łowców talentów”, którzy następnie – według receptury „coś z niczego” czy „zupa na gwoździu” potrafią wylansować dowolną „znakomitość”.
W mechanizmie transakcyjnym wybory przypominają transakcję „kupno – sprzedaż” czy też jakąś wymianę towarów i usług. Zawodowy polityk do wynajęcia zwraca się do obywateli-wyborców nie jak jeden z nich i nie jak współwyznawca tej samej idei, wspólnych zasad, lecz jak agent ubezpieczeniowy lub domokrążny sprzedawca do klienta, konsumenta z okazyjną ofertą. Z tą tylko różnicą, że tu obowiązuje nie schemat gwarancji czy rękojmi, możliwość rozwiązania umowy (nawet przed jej początkiem), lecz zasada „po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się” czy też „zwrotów nie przyjmujemy”.
Zauważmy w końcu tę zasadniczą niewspółrzędność w czasie. Ten, kto „sprzedał towar” (w postaci… obietnic, tylko obietnic), otrzymuje swoją dolę (poparcie, wybór, w skutkach – stanowisko, karierę) natychmiast. Natomiast ten, kto „kupił” (adresat obietnic, zobowiązań, uroczystych ślubowań, ba, nawet uroczyście podpisanych paktów) w rzeczywistości kupił nie to, co miało nastąpić (jak w innej umowie klient usługę lub towar), lecz tylko zapewnienie o chęci (nie)szczerej. To z kolei przypomina polowanie na frajerów w ramach szemranych loterii. Przykład: natrętne SMSy w komórkach: „Twój numer wylosował szansę na wygraną 100.000 złotych” lub „Twój numer wylosował prawo do gry o 10.000 złotych”; wystarczy tylko wysłać płatne zgłoszenie SMSem.
Powiedział kiedyś La Rochefoucauld: „Obiecujemy na miarę potrzeb, dotrzymujemy na miarę obaw”. Wyjaśnijmy sobie: pozornie na miarę cudzych potrzeb, w rzeczywistości na miarę własnych, które możemy zaspokoić odnosząc się do tych cudzych. A co to znaczy: dotrzymujemy na miarę obaw? To znaczy, że dotrzymujemy o tyle, o ile musimy się liczyć z „wierzycielem” (adresatem obietnic, zobowiązań), o ile mamy powody, by obawiać się jego niezadowolenia, zemsty czy pociągnięcia do odpowiedzialności. Znaczy też: dotrzymujemy tyle, ile wynika z faktu, kogo musimy się obawiać w chwili, gdy realizacja obietnic staje na porządku dnia. Czy w takiej chwili polityk bardziej obawia się swych wyborców albo tych, którzy za niego ręczyli przy kandydowaniu? Czy też bardziej partyjnego bossa (lidera głównego lub lokalnego), który układa i poprawia listy wyborcze? To on jest dla niego faktycznym pracodawcą (!), rozdzielcą łaski i niełaski. A pamiętajmy jeszcze o koalicjantach, z którymi często trzeba się dogadać, lecz aby się dogadać, trzeba nieraz coś przehandlować.
Ot i przyczyna tych gorszących „obciachów” w polskiej polityce. To dlatego patrzymy na polityków w ogóle (to uogólnienie niesprawiedliwe) lub na niektórych zasłużenie tak, jak patrzy się na naciągacza, który coś wyłudził i ulotnił się jak najszybciej.
Granice naiwności
W tej konkretnej sprawie – klerykalnego dyktatu – „postępowcy” powinni znacznie wcześniej się zastanowić, czy politycy tak postępowi podczas występów na wiecach bardziej boją się swoich wyborców albo liberalnych mediów, czy bardziej lokalnych układów, biskupa, proboszcza. Może nawet należałoby się zastanowić nad kwestią jeszcze głębszą: czy naprawdę sama możliwość kandydowania i szansa na „miejsce biorące” zależy po prostu od pozyskania własnym staraniem grupy wyborców i ich woli, czy bardziej np. od namaszczenia albo przynajmniej życzliwej obojętności kapłanów w danym okręgu.
Jakim cudem – doprawdy, cudem! – spodziewaliście się odwagi po tych samych politykach, którzy przez lata, do chwili obecnej, nie zdobyli się na jednoznaczną obronę świeckości szkoły, ceremonii państwowych służb państwowych i przestrzeni publicznej?
Kto tego nie rozumie i nie bierze pod uwagę w swych politycznych kalkulacjach, ten niech się zajmie pisaniem moralitetów lub pamfletów, a nie próbą praktycznego przeforsowania rozwiązań postępowych.
Szczerze liberalni lub centrolewicowi fani niby-liberalnego mainstreamu powinni też wyciągnąć wnioski z różnicy między rodowodem i poziomem konsolidacji po tej stronie i po stronie przeciwnej.
Obóz „Dobrej Zmiany” jest monolitem, i to podwójnym. Jego uczestnicy (włącznie z niektórymi cynikami i hipokrytami) są konsekwentni w dość sztywnym, nawet fanatycznym kodeksie haseł i zasad. A dodatkowo cementuje ich Żelazna Wola (nawet kiedy jest pokrętna) Prezesa. Niektórzy pomniejsi, szeregowi politycy tego obozu mogą wydać się ludźmi przypadkowymi z punktu widzenia ich CV i posiadanych „kwalifikacji”; ale ich wyniesienie nie jest przypadkowe, są przewidywalni w swojej mentalności i wzajemnie kompatybilni.
Natomiast opozycyjny mainstream w dużej mierze (poza chlubnymi wyjątkami) składa się z relatywistów, konformistów i ludzi ideowo bezbarwnych lub mętnych. Tylko naiwnych mogą zwieść frazesy i puste gesty w obronie demokracji – takie, które nic nie kosztują, a przysparzają blasku.
Zdeterminowana formacja, która wie, czego chce, a przy tym nie ma zahamowań, ma zaś poczucie siły – musi przeważyć nad środowiskiem egocentrycznych indywidualności, skłóconych ambicjonerów, pryncypialistów wystraszonych koniecznością praktycznego potwierdzenia własnych okrzyków i koniunkturalistów kamuflujących swoją bezjajeczność rytuałami liberalnej poprawności.
Najzdrowiej byłoby tak zmodyfikować mechanizm kontroli społecznej nad politykami – na każdym etapie, od „inicjacji”, debiutu poprzez okres zasiedzenia aż po błędy lub przeniewierstwa karygodne – by polityk-balon czuł, jak łatwo go przekłuć, a nie nadymał się przy swoich kolejnych przefrunięciach.