Site icon Portal informacyjny STRAJK

Polska gra Białorusią. Tylko w co?

http://president.gov.by/ru/photo_ru/getRubric/501256/page/4/

Od jakiegoś czasu odnotowujemy znaczne ożywienie wzajemnych kontaktów między Polską a Białorusią. Można nawet postawić tezę o ociepleniu wzajemnych relacji. Wolno się cieszyć bez wyrzutów sumienia: okazuje się, że Aleksandr Łukaszenka wcale nie jest taki zły, jak go do tej pory malowaliśmy, a Białoruś lada chwila będzie jednym z najwierniejszych sojuszników Polski – i tylko patrzeć, jak dołączy do wielkiej rodziny zachodnich demokracji, zaś polska myśl dyplomatyczna święcić będzie triumfy, dalekowzroczna i przenikliwa. Namawiałbym jednak do wstrzymania się na razie ze świętowaniem. Najpierw warto się przyjrzeć, co z tego wszystkiego wynika.


Aleksander Łukaszenka przez lata w polskiej propagandzie robił za dyżurnego łobuza. Dyktator, polityk wprowadzający faszystowskie rozwiązania, sadzający ludzi do więzień bez sądu i śledztwa, łamiący podstawowe prawa obywatelskie. Polska opinia publiczna była alarmowana każdym aresztowaniem opozycjonisty, czy rozbiciem każdej demonstracji studenckiej. Polskie miłujące wolność gazety szczodrze przyznawały nagrody nieposłusznym reżimowi dziennikarzom. Karykatury Łukaszenki z okrwawionymi kłami wystającymi z ust były dla różnych redakcji jak przepustka do wolnego świata. I teraz marszałek Senatu Stanisław Karczewski mówi:

– Jeśli chodzi o ten ludzki [wymiar], to panu mówię, że zależy absolutnie panu prezydentowi Łukaszence na interesie Białorusi, to widać. I widać to, że jest człowiekiem takim ciepłym, o tak, jeśli mógłbym określić to spotkanie w olbrzymim pałacu, monumentalnej budowie, takiej przytłaczającej – mówił Karczewski rozmowie z Konradem Piaseckim w TVN24. Pan marszałek wyraził także głębokie przekonanie, że na Białorusi nie ma więźniów politycznych.

– Byli i nie ma. Nie ma tematu – mówił być może zachwycony tym faktem marszałek jednej z izb polskiego parlamentu. Należy oczywiście tylko radować się faktem, że nagle Białoruś stała się oazą wolności, przynajmniej w oczach polskich polityków. Problem polega na tym, że to zachwyt przedwczesny.

Białoruś pod rządami Aleksandra Łukaszenki nie stała się nagle miłującym prawa człowieka państwem, tylko ma problemy i próbuje zastosować wariant walki z nimi, znany w tej części Europy bardzo dobrze – grać na dwa fronty: trochę z Rosja i trochę z Unią Europejską, co przekładać się ma na przeliczalne materialne dobra, jakie dawać będą obie strony.

Bo rzecz idzie oczywiście nie o żadną Białoruś samą w sobie, ani o prawa Białorusinów, tylko o zwykłe przepychanki między Zachodem, a Rosją. Białoruś nikogo nie obchodzi. Jest ważna jedynie jako narzędzie przeciwko Rosji. Polska, jakżeby inaczej, nie mogła przepuścić okazji, by jako jedna z pierwszych wziąć w tej dość brudnej i niebezpiecznej grze udział.

Pierwszy pojechał minister Witold Waszczykowski. Prasa białoruska fetowała jego wizytę z entuzjazmem. Omawiano relacje dwustronne, a także relacje UE-Białoruś. Nachylano się nad „dialogiem historycznym”. Oczywiście, minister Waszczykowski spotkał się z białoruskimi „środowiskami niezależnymi”. Ale jakoś nie było słychać po powrocie tradycyjnego lamentu nad łamaniem przez reżim Łukaszenki praw człowieka i represjami przeciwko opozycji, przepraszam, „środowiskom niezależnym”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pan minister spotkał się z opozycją ot tak, grzecznościowo. Potem pojechał wicepremier Morawiecki, też przyjmowany godnie. Po jego wizycie białoruska prasa zaczęła pisać, jak na komendę, o „jakościowo nowym poziomie” wzajemnych stosunków oraz o tym, że „Warszawa sygnalizuje konstruktywne stanowisko”. No i wspomniana wizyta Karczewskiego dopełniła potem obrazu polskiej aktywności dyplomatycznej.

Oczywiście, Białoruś została nagrodzona za odwracanie się plecami do Moskwy. Unia, która na początku tego roku zniosła sankcje wobec 170 białoruskich urzędników i kilku podmiotów gospodarczych, zapewne sypnie groszem. Oficjalnie to wszystko za zwolnienie więźniów politycznych przez Łukaszenkę i kroki podjęte przez Białoruś w celu poprawy relacji miedzy UE a Białorusią i za konstruktywną rolę w regionie. Do tego doszło jeszcze kilka gestów, już konkretnie adresowanych wobec Polski. Słowem, nasz sąsiad stał się całkiem w porządku.

Białoruś płaci za łaskawość Zachodu – nie tylko jednak tym, o czym piszą gazety. Być może Łukaszenka zwolnił „starych” więźniów politycznych, ale tworzy już nowych. Kilka dni temu został aresztowany nauczyciel akademicki Jurij Pawłowiec, wykładowca na Białoruskim Uniwersytecie Informatyki i Radioelektroniki w Mińsku. Zatrzymano go pod zarzutem „rozpalania międzyetnicznej nienawiści”. Pawłowiec jest politologiem, nie ukrywającym swoich prorosyjskich przekonań i postulatów konieczności bliskiej współpracy miedzy Białorusią i Rosją. Raczej nie ma co spodziewać się, że polskie media zaczną grzmieć w obronie faceta, który jest jawnie prorosyjski.

Poza zatrzymaniem Pawłowca i jego dwóch kolegów, na Białorusi nagle władze zaczęły przejawiać nadzwyczajną łaskawość połączoną ze ślepotą wobec białoruskich organizacji, które nie ukrywają swoich nacjonalistycznych poglądów. 7 grudnia Białoruski Kongres Narodowy poinformował o powołaniu Komisji Wojskowej, której celem jest budowa militaryzowanych organizacji. Brzmi znajomo?

– Patrioci są gotowi wziąć na siebie obowiązek obrony Białorusi przed Rosyjska Federacją – powiedział Nikołaj Statkiewicz, członek władz BKN. Kilka dni wcześniej ulicami Słucka przeszła legalna demonstracja ku czci bitwy Słuckiego Pułku z Armią Czerwoną w 1920 roku. To nie są pojedyncze wypadki, można śmiało mówić o pewnej tendencji. Trudno nie znajdować tu analogii z Ukrainą przed Majdanem. Tam na podobnej zasadzie pojawiały się nacjonalistyczne bojówki. Potem odegrały i wciąż odgrywają istotną rolę w kształtowaniu skrajnie nacjonalistycznych nastrojów w ukraińskich elitach.

Analogie ukraińskie idą jeszcze dalej, niestety. Oto podobnie jak w Kijowie, polscy politycy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przejawiają nagłą aktywność i mówią o Łukaszence słowa, wznoszące ich na szczyty hipokryzji. Nie mam wątpliwości, że liczą na coś w rodzaju białoruskiego Majdanu. Zapewne mają nadzieję na powtórzenie ukraińskiego scenariusza. Jeżeli tak jest, to dramatycznie świadczyłoby to o kompetencjach polskich władz, godzących się na krwawą łaźnię, a także na – podobnie jak na Ukrainie – możliwą reakcję Rosji. Analogie te jednak nie do końca muszą się w tym wypadku sprawdzić.

Łukaszenka zapewne jest przekonany, tak jak Janukowycz na Ukrainie, że prowadzi szalenie chytrą i przebiegłą grę z Putinem i Obamą – a na końcu tej partii ogra ich obu: dostanie mnóstwo pieniędzy, poprawi fatalną gospodarkę białoruską i zapewni sobie kolejne długie lata rządów. On również może bardzo się pomylić.

Po pierwsze dlatego, że społeczeństwo białoruskie jest o wiele bardziej impregnowane na nacjonalistyczne hasła niż ukraińskie. Białorusini, widząc co się dzieje u ich ukraińskiego sąsiada, nie dadzą się tak łatwo porwać radykalnie nacjonalistycznym hasłom. Ich historia, ze szczególnym uwzględnieniem II wojny światowej, popycha ich ku Rosji, nie odczuwają więc tego jak przymusu. Po drugie: na Ukrainie bunt na Majdanie zderzył się ze zdemoralizowaną do szpiku kości milicją i taką samą armią, na dodatek pozbawioną jakiejkolwiek realnej siły. Białoruska armia jest w pełnej gotowości bojowej, a jej korpus oficerski kształcony był w znakomitej większości na rosyjskich uczelniach. Nie ma raczej wątpliwości co do tego, komu zechcą okazać lojalność – tym bardziej, że będą mieli świadomość ratowania państwa przed powtórzeniem czarnego ukraińskiego scenariusza.

Jeżeli białoruski prezydent kalkuluje, że podniesie żywioł nacjonalistyczny i dzięki niemu zapewni sobie władzę w nowej Białorusi, to sądzę, że popełnia olbrzymi błąd. W przypadku sytuacji podobnej do czegoś w rodzaju krwawej rewolucji, prędzej spotka go los Kaddafiego niż lata spokojnych rządów. I po trzecie: jest jeszcze Rosja. Jak powiedział mi jeden z wpływowych rosyjskich politologów, raczej nie można oczekiwać, że Rosja spokojnie będzie przyglądać się, jak Białoruś (przy założeniu, że uda się przeciągnięcie jej na stronę Zachodu) staje się członkiem NATO, a granice Sojuszu razem ze stanowiskami rakiet przesuwają się bezpośrednio pod Smoleńsk. Czy można odczytywać to jako obietnicę bezpośredniej interwencji ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami? Być może. Rosja jest, jak się wydaje, na etapie, kiedy stać ją na powiedzenie „sprawdzam”. Chyba wtedy byłby czas na to, by się bać.

I w te scenariusze wchodzi oczywiście jak dziecko polski rząd, puszczając oko do publiki: „wiemy, że w gruncie rzeczy nic się na Białorusi nie zmieniło, ale warto zrobić wiele, żeby tylko Rosję potargać za wąsy i zarobić pochwałę u amerykańskich sojuszników”. Pochwały doczekamy z pewnością, bo Amerykanów nic to nie kosztuje. Ale nas – owszem – może. Polskiemu rządowi wydaje się zapewne, że prowadzi na światowej szachownicy ważną partię. A tak naprawdę gra w dupnika i, co najgorsze, jest tym, który cały czas dostaje.

Exit mobile version