Site icon Portal informacyjny STRAJK

Polska to podżegacz wojenny

Wczoraj, 15 października, ostatecznie ratyfikowana została polsko-amerykańska umowa o wzmocnionej współpracy wojskowej. To już pewne: amerykański kontyngent na polskim terytorium zostanie zwiększony do minimum 5500 żołnierzy, a Polska wyłoży na ich utrzymanie 500 mln złotych rocznie (też minimum). Nie doczekałem się w tej sprawie mocnego antymilitarystycznego głosu z lewej strony, poza nielicznymi komentarzami. Trudno przecież uznać za takowy głosowanie sejmowej frakcji Lewicy w sprawie akceptacji umowy: prawie same głosy wstrzymujące się i jeden „za” (sic!).

Przypomniały mi się za to w związku z umową dwie rocznice z początku października.

Oto przed 63 laty polski Minister Spraw Zagranicznych Adam Rapacki podczas XII Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ zgłosił propozycję, aby Europę Środkową ogłosić strefą bezatomową. W interesie bezpieczeństwa Polski –mówił – i odprężenia w Europie, po uzgodnieniu tej inicjatywy z innym członkami Układu Warszawskiego oświadczam, że w razie wyrażenia zgody przez oba państwa niemieckie na wprowadzenie w życie zakazu produkcji i magazynowania broni jądrowej na ich terytorium, PRL gotowa jest wprowadzić taki sam zakaz na swoim. W świecie dyplomacji i stosunków międzynarodowych ta inicjatywa jest znana po dziś dzień jako Plan Rapackiego. Umieliśmy stawać po stronie pokoju.

Tegoż samego dnia, ale przed 82 z kolei laty (2 października 1938 r.) oddziały Wojska Polskiego dowodzone przez gen. Bortnowskiego, wkroczyły na Zaolzie, stanowiące część Czechosłowacji. Rozkaz Naczelnego Wodza marsz. Rydza Śmigłego brzmiał: przekraczacie Olzę, skazaną w ciągu długich lat na upokarzającą służbę rzeki granicznej. Mówił też o granicy nieistniejącej w świadomości, sercach i umysłach Polaków. Zaledwie kilka dni wcześniej Wielka Brytania, Francja, Niemcy i Włochy podpisały w Monachium układ, który pozbawiał Czechosłowację części jej terytorium. W jego wyniku Niemcy wykroiły z terytorium naszych południowych sąsiadów pograniczny region nazywany Krajem Sudeckim i włączyły go w swoje granice. Marszem na Zaolzie II RP włączyła się więc czynnie w zabijanie Czechosłowacji, w jej rozbiór razem z hitlerowskim reżimem. Uczyniła to bez jakiejkolwiek inspiracji z zewnątrz. W niczyim, jedynie własnym, krótkowzrocznym, pseudoimperialnym interesie.

Te dwa wydarzenia z 2 października dzieli 19 lat i morze nieszczęść, jakim była II wojna światowa i jej pokłosie. W czasie ogromnego napięcia międzynarodowego, jakie miało miejsce na świecie na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, gdy groźba nuklearnego starcia miedzy ZSRR a USA i unicestwienia całej ludzkości była nader realną, Polska Ludowa ustami swego dyplomaty i szlachetnego (prywatnie) człowieka zdobywa się na inicjatywę mającą obniżyć choć w minimalnym stopniu groźbę wojny atomowej. Nie są ważne dla istoty tego tekstu efekty praktyczne tej inicjatywy. Nie mogła ona zostać zrealizowana, bo nie zgadzały się na nią ani Stany Zjednoczone (choć Waszyngton może i najmniej wyrażał krytycznych uwag), ani Wielka Brytania, ani RFN i jej kanclerz Konrad Adenauer, ani Francja gen. de Gaulle’a.  Ówczesny szef NATO, belgijski polityk i socjalista (!), Henri Spaak również twierdził, że plan Rapackiego to hipokryzja, próba pozbawienia NATO i Zachodu obrony, wytrącenia z ręki straszaka nuklearnego. Nie widział jej pokojowego, humanistycznego wymiaru, myślenia w skali globalnej.

Dziś, gdy napięcie międzynarodowe jest może i większe niż przed ponad pół wiekiem Polska stara się nie tyle je tonować owo napięcie, ale działa jak – przykro to powiedzieć – podżegacz, prowokując wzrost naprężenia w naszej, newralgicznej części Europy. Nie zachowując przy tym minimalnego instynktu samozachowawczego: instalując bazy amerykańskie na naszym terytorium sami wskazujemy miejsce ataku sił, także jądrowych, Moskwy w razie jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Nasze marzenia o krucjacie Zachodu przeciwko Rosji, w której będziemy szli w pierwszych szeregach, brzmią tak, jakby karpie głośno wołały o przyśpieszenie Wigilii.

Richard Pipes, sowietolog amerykański, napisał w pamiętnikach już po upadku Muru Berlińskiego, że polską dyplomację w relacjach z Rosją powinna cechować ostrożność i jak najdalsze zrozumienie natury Rosjan. Niestety – chociaż pogardliwe interpretacje rewolucji 1917 r. autorstwa tego antykomunisty robią na polskiej prawicy taką karierę, to w tej akurat kwestii nikt Pipesa nie słucha. Jak celnie zauważa prof. Bronisław Łagowski, jesteśmy „chorzy na Rosję”. Znów wróciły omamy, które pchnęły państwo polskie w imię zaburzonej i irracjonalnej myśli politycznej do awantury o Zaolzie. Imperialny, militarystyczny onanizm znów jest istotą polskiej polityki i rzeczywistości.

Najsmutniejsze jest jednak dla mnie to, o czym już wspominałem: że militarystyczna jest nawet głównonurtowa polska lewica. Podobają się jej przedstawicielom militarne gadżety, parady wojskowe, tzw. interwencje humanitarne czy zwiększanie wydatków wojskowych w ramach NATO. To uważająca się za lewicę partia zadecydowała o udziale w irackiej awanturze. Nie obecna w Sejmie socjaldemokracja, a niszowa radykalna lewica protestowała swojego czasu przeciwko bombardowaniu Jugosławii, członka ONZ. Przeciwko wojnie w Górskim Karabachu, gdzie haniebną rolę odgrywa nasz natowski partner – Turcja, wyszła pokrzyczeć garstka ludzi. Gdzie refleksja, że militaryzm i lewicowość to dwa przeciwstawne sposoby myślenia? Krytycznie na temat militaryzmu popieranego przez lewicowych polskich polityków pierwszego rzutu nikt z autorytetów się nie wypowiada. Jedynym mającym odwagę cywilną jest prof. Grzegorz Kołodko. Mentalność Polaka-krzyżowca z szablą na koniu ma się bardzo dobrze. I biada temu, kto podważy powtarzany na wszystkie strony pogląd o tym, że im więcej Amerykanów w Polsce i im bardziej wszystko im wolno, tym lepiej i bezpieczniej nam się żyje.

Wnioski proszę wyciągnąć samodzielnie. Dopóki jeszcze można.

Exit mobile version