„Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy. I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta” – krzyczał Donald Tusk podczas weekendowej manifestacji w obronie interesów amerykańskich właścicieli TVN-u. Zgromadzony pod Pałacem Prezydenckim tłum – złożony w dużej mierze z fanatyków Platformy – słowa te przyjął z wielkim entuzjazmem i nagrodził gromkimi brawami. Jednak zupełnie inaczej zareagowali komentatorzy związani z PiS-em. Wszak cytat ten lider PO zadedykował prezydentowi Dudzie. Na to oburzenie media proplatformiane odpowiedziały z pogardą: „Przecież to wiersz Czesława Miłosza, prostaki! Co, Miłosz ma przepraszać waszego Dudę?!”. I tak ten spór się ciągnie do dziś. Ja natomiast nie mam zamiaru się nad nim pochylać, gdyż pochylę się tu nad samym Tuskiem i cytowanym wierszem Miłosza, którego słowa lider PO publicznie przywołuje już po raz trzeci lub czwarty na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy…
Wielu z nas już nie pamięta, ale w połowie pierwszej dekady XXI wieku mieliśmy w Polsce dwie nominalne partie prawicowe.
Uogólniając – pierwsza z nich, czyli Prawo i Sprawiedliwość, uchodziła za partię konserwatywnej inteligencji, zaś druga, Platforma Obywatelska, jawiła się ugrupowaniem managerów, nuworyszów bądź geszefciarzy. Bazą dla pierwszej był AWS i Unia Wolności, a dla drugiej – Unia Wolności i AWS. PiS i PO od swego zarania były więc partiami siostrzanymi – konserwatywnymi, postsolidarnościowymi, neoliberalnymi i umiarkowanie klerykalnymi. Z jednej strony wydawały się bardziej „umiarkowane” niż nacjonalistyczna Liga Polskich Rodzin, a z drugiej – bardziej wolnorynkowe niż postPZPR-owskie S„LD”.
Podczas kadencji 2001-2005 PiS i PO były w jawnej koalicji przeciwko teoretycznie centro-lewicowemu rządowi S„LD”-UP-PSL. Co to była za kadencja – chyba nie trzeba przypominać. Stronnictwo S„LD”-UP, które wygrało wybory (z wynikiem ponad 41 proc.) na socjaldemokratycznych hasłach, tuż po przejęciu władzy wplątało się w szereg kuriozalnych afer, a ich polityka mocno skręciła w prawo, w ostro neoliberalne prawo. Tę zdradę ideałów i totalne olanie obietnic wyborczych bez żadnych skrupułów wykorzystała koalicja POPiS. I gdy już w 2005 roku Tusk z Kaczyńskim mieli odtworzyć prawicowy sojusz z 1997 roku (wówczas AWS-UW), coś poszło nie tak. Albo nagle pojawiły się jakieś nieznane dotychczas linie podziału, albo jeden z graczy postanowił zagrać va banque i wpuścić koalicjanta w egzotyczne sojusze, prowadzące do ostatecznej kompromitacji.
Druga z opcji wydaje się bardziej prawdopodobna, ponieważ niedługo po upadku rządu PiS-LPR-Samoobrona prawicowa Platforma zaczęła reklamować się jako partia centrowa i progresywna.
Przez kolejne osiem lat realizując balcerowiczowską politykę gospodarczą i kontynuując konserwatywny, coraz bardziej klerykalno-narodowy kurs obyczajowy, partia Tuska jednocześnie kreowała się na obóz postępowy, nowoczesny, a nawet prospołeczny! Przez ich dwie kadencje z kraju za chlebem uciekło 2,3 mln obywateli, Polska stała się najbardziej antypracowniczym rynkiem pracy w UE, ludzie tysiącami popadali w skrajne ubóstwo, szerzyły się nastroje nacjonalistyczne i faszystowskie, a w większości kanałów medialnych mogliśmy usłyszeć jedynie prostacką propagandę sukcesu, bajki o „zielonej wyspie” i o tym, jak to ludziom żyje się lepiej.
W tamtym czasie – niedługo po katastrofie w Smoleńsku – swoją metamorfozę rozpoczął Jarosław Kaczyński. Ten stołeczny inteligent – z dziada, pradziada – doktor nauk prawnych, posiadacz willi na Żoliborzu, z klasą wysławiający się erudyta, nagle zmienił swój image. Już tak bardzo nie uważał na „czystość” własnej mowy, a w swych wystąpieniach zaczął przypominać niedawnego koalicjanta, Andrzeja Leppera. Zaczął się też gorzej ubierać. Kto z partii nie chciał go naśladować, musiał odejść. A na dodatek PiS – jako pierwsza partia po prawej stronie sceny politycznej – ogłosił ambitne prosocjalne obietnice wyborcze, które finalnie w większości zrealizował. Tak partia konserwatywnej inteligencji przeistoczyła się w bezwzględne endeckie stronnictwo.
Tusk w tym czasie siedział w Brukseli i zapewne ze złością obserwował skuteczną przemianę swojego przyjaciela, Jarosława. Bo warto pamiętać, że sam Tusk jeszcze wcześniej przeszedł swoistą „przemianę”. Wśród solidarnościowych elit był jednym z niewielu, którzy mogli „pochwalić się” robotniczym pochodzeniem. Dwudziesty wiek dostarczył nam wiele pięknych historii, w których dziecko z rodziny robotniczej dzięki odpowiednim warunkom społecznym i własnej ambicji odnosi sukces i do końca życia nie zapomina o swoim pochodzeniu, wspierając lokalny proletariat. Historia Tuska jest jednak inna. On po dorwaniu się do władzy postanowił zgnoić klasę robotniczą, wspierając drapieżny kapitalizm i – wraz ze swoim mistrzem, Balceronem – dociskając warstwy niższe do gleby.
W swojej nowej książce – pt. „Wybór” – Tusk okazuje się z jednej strony politykiem bezrefleksyjnym i niemądrym, a z drugiej – bezwzględnym i aroganckim.
Obok pustych frazesów o wolności i demokracji pojawiają się klisze z nacjonalistycznego imaginarium, populistyczny tradycjonalizm, trybalizm i tęsknota za dawnymi czasami, kiedy to mężczyźni chcieli się bić, a kobiety masowo rodzić dzieci. Siedem lat w Brukseli nie zrobiło z niego „europejskiego postępowca”, ale plemiennego wodza-troglodytę. Jego bezczelność przenosi się też na jego wyznawców (którzy na wspomnianym wiecu wygwizdali polityków Lewicy i PL2050), a scena polityczna – wbrew nastrojom społecznym – spychana jest coraz bardziej na prawo.
Wiersz Miłosza, który po raz kolejny cytował Tusk, zaczyna się od słów: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego”. Jakże ironicznie brzmi to w ustach człowieka opierającego swoją całą politykę na pogardzie dla mas, dla prostych ludzi, których dziś chce być obrońcą.
Ci „prości ludzie” mentalnie są ćwierć wieku przed panem, panie Tusk. I ta żałosna kreacja ich do pana nie przekona, co najwyżej zwulgaryzuje pańskich fanatyków. Więc dedykuję panu te słowa:
„Za tę dłoń podniesioną nad Polską – kula w łeb!”.
Tylko proszę się nie obrażać, to tylko cytat z Władysława Broniewskiego. To tylko cytat…