Wiele polskich firm, zwłaszcza małych, na papierze wypłaca wynagrodzenie minimalne, a na nieco większy zarobek pracownicy mogą liczyć nieoficjalnie. Doraźnie pieniądze są – ale w przyszłości będzie niższa emerytura, bo niska płaca to też niższe składki na ZUS. Z mało nagłośnioną patologią polskiego rynku pracy chce się zmierzyć posłanka Paulina Matysiak (Lewica Razem).
– To jeden z czynników funkcjonowania szarej strefy gospodarki. Dzieje się tak ze względu na to, że kwota, która wpisana jest w umowie o pracę to podstawa opodatkowania ZUS. Zwolennikami tej praktyki są w większości pracodawcy, którzy nie chcą ponosić kosztów związanych z zatrudnieniem pracowników – opisuje problem Paulina Matysiak na Facebooku. Właściciele firm, o których mowa, z reguły twierdzą, że koszty pracy w Polsce są tak wysokie, że po prostu wymuszają obchodzenie przepisów, bo w przeciwnym razie prowadzenie jakiegokolwiek biznesu nie miałoby sensu. A pracownicy, którzy dostaną niższą emeryturę i mogą zostać ukarani? We własnym interesie, mówią szefowie, mają siedzieć cicho. Posłanka podkreśla, że w większości przypadków to nie pracownik chce otrzymywać wynagrodzenie w ten sposób, ale zostaje postawiony przed faktem dokonanym. – To półniewolnicza zależność – zauważa Matysiak.
Na razie kutnowska parlamentarzystka Lewicy skierowała interpelację w tej sprawie do ministrów finansów i rozwoju, pracy i technologii. Zadaje im dwa pytania. W jednym z nich chce wiedzieć, czy rozważane jest wprowadzenie jakichś form prawnej ochrony pracowników, którzy znaleźli zatrudnienie, ale szef nie chce podpisać z nimi umowy lub sugeruje, że pieniądze może im przekazywać jedynie „pod stołem”. W obecnej sytuacji osoby, które pracują w ten sposób, niezależnie od okoliczności podlegają odpowiedzialności karnej skarbowej, jeśli w zeznaniu podatkowym wykazują zaniżone, a nie realne dochody. W drugim pytaniu Paulina Matysiak pyta, czy można te przepisy złagodzić. W ocenie parlamentarzystki Lewicy Razem pracownik, który zgłosi fakt zatrudnienia na czarno lub odbierania części pensji „poza systemem”, nie powinien być karany poprzez naliczenie zaległego podatku. Warunkiem byłoby udowodnienie, że faktycznie istniał stosunek pracy między nim, a przedsiębiorcą, który chciał ograniczyć swoje koszty.
Niedawno klubowy kolega Pauliny Matysiak, Adrian Zandberg, domagał się zwiększenia uprawnień Państwowej Inspekcji Pracy, która w tej chwili nie ma ani pieniędzy, ani faktycznych możliwości skutecznego wykrywania i karania nadużyć przedsiębiorców. Jego wystąpienie w sejmie nie miało dalszych konsekwencji, bo w dobie kryzysu polski rząd nigdy nie wykazał specjalnego zaangażowania we wspieranie pracowników. Mieli zadowalać się tym, że dzięki pieniądzom z tarcz przetrwają zatrudniające ich firmy, co zagwarantuje im dalszą możliwość zarobkowania. Walkę z patologiami i uśmieciowieniem polskiego rynku pracy PiS odłożył na święty nigdy.