Sukces wyborczy formacji Pawła Kukiza był przez wielu komentatorów postrzegany jako odrzucenie dotychczasowej klasy politycznej i afirmacja potrzeby realnych zmian. Po niecałych dwóch latach działalności parlamentarnej trzeba uczciwie przyznać, że wraz z pojawieniem się na polityków z drużyny byłego rockmana, na Wiejskiej nastąpiła znacząca jakościowa przemiana. Niestety, we wszystkich jej wymiarach jest to zmiana na gorsze. Dzięki Pawłowi Kukizowi i jego kompanom na salonach rozgościła się patologia, stanowiąca wcześniej egzotykę polskiego życia politycznego. To właśnie posłowie tego klubu odpowiadają za sprowadzenie do Sejmu włoskich neofaszystów z Forza Nuova, co miało miejsce już w listopadzie 2015 roku, a więc tuż po wyborach. Krótko potem niejaki Andruszkiewicz, bojówkarz Młodzieży Wszechpolskiej, którego Kukiz wywindował na poziom parlamentu, z cynicznym uśmieszkiem sfotografował się na tle chaty Sergiusza Niczyporuka w Hajnówce – człowieka, którego przodkowie spłonęli podczas pogromu urządzonego przez polskich nacjobandytów. Ten sam poseł zasłynął jeszcze interpelacją w sprawie dekomunizacji nazw pociągów. W ławach sejmowych zasiadają też rzecznicy antyszczepionkowców, co zaowocowało projektem ustawy, który ma być asumptem do całkowitego zniesienia „przymusu szczepień”. Obok nich mamy wąsatego biznesmena, co husarię chciał postawić przed Pałacem Prezydenckim, prawnika flirtującego z małolatami w internecie oraz kilku wychowanków Janusza Korwin-Mikkego.
Kiedy wydawało się, że wszystko co najgorsze kukizowcy już nam pokazali, postanowili zaprezentować pomysł iście wystrzałowy. Najnowszym owocem działań tej ferajny jest projekt ustawy zakładającej nieograniczony dostęp do broni palnej. To nie żart. Oni naprawdę chcą dać możliwość legalnego posiadania pistoletów i strzelb każdemu obywatelowi, również osobom cierpiącym na zaburzenia psychiczne, uzależnionym i mającym problemy z agresją. Według projektu ustawy, który właśnie został wyciągnięty z sejmowej zamrażarki przez marszałka Kuchcińskiego, do zakupu giwery potrzebny będzie jedynie kwitek od lekarza rodzinnego. Autorzy tego kuriozalnego pomysłu przenoszą na polski grunt demagogię stosowaną od lat przez amerykańskich konserwatystów. Podpierają się Panem Bogiem, przekonując, że „broń jest prawem przyrodzonym człowieka” oraz dawno wyśmianym sloganem libertarian: „to państwo musi udowodnić, że ktoś nie może broni posiadać” a testy psychologiczne tylko „nabijają kieszenie specjalistów„.
Jeśli Bóg faktycznie jest zwolennikiem prawa do posiadania broni przez każdego Polaka, znaczy to tyle, że musi życzyć nam cholernie źle. Społeczeństwo, w którym żyjemy, jest bowiem w niepokojącym stopniu przeładowane agresją. Doświadczamy jej na ulicach, w domach, miejscach pracy, na stadionach. Praktycznie wszędzie. Podróżowałem trochę po świecie, zwiedziłem kilkanaście państw, ale nigdzie nie czułem się tak niepewnie jak w centrum polskiego miasta podczas weekendowej popijawy. Według badań EZOP 7,5 miliona Polaków cierpi na zaburzenia psychiczne. Co ósmy jest alkoholikiem, co dziesiąty ma depresję, ponad milion cierpi na fobie nerwicowe. Tylko 1,5 mln z nich podejmuję jakąkolwiek formę terapii czy zażywa regularnie leki. Do tego należy dołożyć przemocowe stosunki na poziomie rodziny, stadionowy bandytyzm, neosarmacką skłonność do awantur po kilku głębszych oraz przeżywającą ostatnio rozkwit – agresję na tle rasistowskim i ksenofobicznym. Innymi słowy – Polacy nadają się na kozetkę, na zaś pewno nie na strzelnicę, a danie im dostępu do broni skończy się katastrofą. Wyobraźmy sobie piątkowy wieczór. Społeczeństwo odpoczywa po tygodniu pracy przy alkoholu. W kolejce pod kebabownią wybucha kłótnia, bo ktoś na kogoś krzywo spojrzał. Obecnie najgorszym możliwym wariantem w takiej sytuacji jest mordobicie. Dzięki Pawłowi Kukizowi atmosfera na polskich ulicach może zacząć przypominać Miami albo Medellín za najlepszych czasów Pablo Escobara, co zresztą byłoby pewną konsekwencją w realizacji modelu społeczno-gospodarczego – rozwarstwienie społeczne mamy już na poziomie latynoamerykańskim, brakuje tylko dresiarzy z berettami.
Jednym z koronnych argumentów zwolenników militaryzacji społeczeństwa jest prawo do obrony. Podobno jesteśmy jednym z najbardziej „rozbrojonych” narodów w Europie, co stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa, a nawet przetrwania naszego kraju w razie konfliktu zbrojnego. Kukizowcy widzą bowiem wojnę w kategoriach z pierwszej połowy ubiegłego stulecia, kiedy spontaniczna partyzantka miała jeszcze jakiekolwiek znaczenie. W obecnych czasach, a już na pewno za 10 lat, w konfliktach walczyć będą operatorzy dronów, roboty z AI, a udział czynnika ludzkiego w operacjach zostanie zredukowany do minimum. Pistoleciki i strzelby będą więc mniej więcej tak istotne w kontekście bezpieczeństwa, jak dziś husaria i ułańskie oddziały. Łatwa dostępność broni wzmocni za to zorganizowane grupy przestępcze, osiedlowych zakapiorów, uczyni bardziej krwawymi porachunki kiboli i pozwoli nam przywyknąć do odgłosu wystrzałów na ulicach. Wzmocni się również potencjał uderzeniowy neofaszystowskich bojówek, które teraz już stanowią poważny problem. W Stanach Zjednoczonych, na których przykład powołują się często zwolennicy „prawa do broni” w ciągu każdego miesiąca w strzelaninach ginie ok. tysiąca osób. Zwiększona podaż śmiercionośnych narzędzi stanowi zachętę do ich użycia, co z pewnością nie poskutkuje zwiększeniem poczucia bezpieczeństwa.
Próbując wyobrazić sobie choć jeden sensowny argument za liberalizacją dostępu do broni, przychodzi mi do głowy tylko jeden – być może Paweł Kukiz zrobiłby z niej użytek, uwalniając społeczeństwo od swoich głupich pomysłów. Działalność polityka, który zrobił karierę jako „antysystemowy” ogranicza się do skrajnego konformizmu wobec realnych mechanizmów opresji, wspierania patologii obecnego porządku, a w ramach walki z systemem – prób rozmontowywania tych społecznych zabezpieczeń, które akurat służą pokojowi i bezpieczeństwu ogółu.