Site icon Portal informacyjny STRAJK

Powrót Tuska

(„Fakty i Mity” nr 15/2018)

Czy za półtora roku ekspremier i aktualny przewodniczący Rady Europejskiej triumfalnie wjedzie do polskiej polityki na białym koniu? Do tej pory nikomu nie udało się wrócić z zaświatów. Tuskowi gwiazdy sprzyjają, choć droga wcale nie musi być łatwa.

Donald Tusk zapowiedział powrót do polityki krajowej. Dał do zrozumienia, że wystartuje w wyborach prezydenckich w 2020 roku. W wywiadzie telewizyjnym nie postawił oczywiście kropki nad „i”, ale komunikat był dość jasny. Kilka dni później zresztą szef klubu parlamentarnego PO publicznie potwierdził wrażenie, że sprawa jest dogadana między Platformą a jej twórcą i byłym liderem.

Jak dotąd, takie powroty się nie udawały. Ruch Stu Lecha Wałęsy okazał się fiaskiem, a sam prezydent skończył w 2000 roku z jednoprocentowym wynikiem wyborczym. Cieszący się niesamowitą sympatią i dobrze wspominany Kwaśniewski sparzył się na LiDzie i Europie Plus. Millerowi nie udało się drugi raz zbudować wielkiej lewicowej partii (SLD znalazł się poza Sejmem). Waldemar Pawlak też był liderem swej partii dwukrotnie i choć nie spadł z nią poniżej progu, to na Kongresie PSL przegrał walkę o reelekcję.

Tusk ma trochę inną sytuację. Wróci do Polski opromieniony pięcioletnim przywództwem (co z tego, że raczej biurokratycznym?) w Europie. W kraju będzie na niego czekać vacat na fotelu lidera opozycji zdolnego konkurować z Jarosławem Kaczyńskim. Ciągnąć się za nim będzie nimb polityka, który pokonał prezesa PiS ośmiokrotnie.

Zaplecze
Grzegorz Schetyna, któremu Platforma rozłazi się w szwach, musiałby połknąć powrót Tuska zgrzytając zębami. Jednak ta perspektywa może jeszcze natchnąć optymizmem działaczy PO (za półtora roku będą zniechęceni i być może przestraszeni, jeśli ministrowie Kamiński i Ziobro poślą za kratki pewną grupę bardziej i mniej prominentnych członków partii), pchnąć ich do działania, pokazać w miarę spójną strategię. Bo że Schetyna „zakiwał się”, to chyba już jest jasne. Ostatnio udowodnił to wskazaniem Kazimierza Michała Ujazdowskiego, byłego wiceprezesa PiS, przekonanego i twardego konserwatystę, jako kandydata Platformy na prezydenta Wrocławia. Porzucając przy tym poprzednią kandydatkę, profesor Alicję Chybicką, która zresztą w zamówionych przez partię sondażach miała lepsze notowania niż obecnie Ujazdowski. Ten ostatni elektoratu PiS nie pozyska, a wyborców centrolewicowych i liberalnych skutecznie zniechęci. I to nie tylko na Dolnym Śląsku. Nawet gdyby wygrał w stolicy tego regionu, to straty w innych częściach Polski będą odczuwalne. A wydawało się, że po klęsce próby przejęcia elektoratu Pawła Kukiza przez Bronisława Komorowskiego przed II turą wyborów w 2015 roku (poprzez pomysł referendum w sprawie JOW-ów), Platforma nie będzie uciekać się do taktyki gwałtownego rzucania się na fałszywe polityczne błyskotki.

Szef wszystkich szefów (rządów UE) będzie naturalnie chciał być kandydatem całego antypisu. I zapewne ma na to szanse. Jeśli opozycja przegra wybory parlamentarne w przyszłym roku, te w roku 2020 będą już ostatnią deską ratunku przed totalnym zawłaszczeniem państwa przez PiS. Może powstanie jego ponadpartyjny komitet wyborczy, a może nowy ruch polityczny, wzorowany na République en Marche Emmanuela Macrona. Ale na pewno fundamentem jednego bądź drugiego będą ludzie – i przede wszystkim pieniądze (grube miliony!) – Platformy. Bez tego nie da się wygrać wyborów. Nawet, jeśli ktoś nazywa się Tusk.

Zasadzki Kaczyńskiego
Ale czy były premier w ogóle będzie kandydował? Jego wola niekoniecznie musi tu być przesądzająca. Jego rywal, „szeregowy poseł” i dowódca PiS-u, trzyma w ręku mocne karty.

Jeśli tylko zdobędzie 307 sejmowych mandatów w 2019 roku, będzie mógł zmienić Konstytucję. Na przykład likwidując wybory prezydenckie i przyznając uprawnienie do wskazania głowy państwa Zgromadzeniu Narodowemu. To normalne w ustroju parlamentarno-gabinetowym: tak dzieje się choćby w Niemczech, we Włoszech czy na Węgrzech. To nasz sposób wyboru jest zniekształceniem logicznego i dobrze funkcjonującego systemu politycznego. Zresztą ta aberracja jest dziełem samego Kaczyńskiego, dążącego w 1990 roku do władzy na plecach Wałęsy. Wprowadzenie teraz procedury odwrotnej nie tylko pozbawiłoby opozycję dogodnej możliwości zjednoczenia, ale też zdjęłoby z głowy Prezesa problem w postaci wystawienia odpowiedniego kandydata PiS.

Zdobyć 2/3 foteli w Sejmie można albo prowadząc sprytną politykę umacniania swojego poparcia i jednoczesnego rozbijania opozycji, albo zmieniając ordynację wyborczą, albo – to już co prawda ostateczność – delikatnie fałszując wyniki. Jeśli żadna z tych sztuczek się nie uda, można zastosować „wariant Nawalnego”: jedyny konkurent Władimira Putina, który mógłby nieco namieszać w niedawnych wyborach (wygrać i tak by nie wygrał) po prostu nie został dopuszczony do kandydowania. Mając usłużne tajne agencje, prokuraturę, policję podatkową i część sądów, PiS może doprowadzić do skazania Donalda T. „prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego” (art. 99 ust. 3 Konstytucji). I pozamiatane. Naturalnie wywołałoby to potężną awanturę międzynarodową – ale czy Kaczyński się nimi przejmuje?

Nawet jednak jeśli kandydatura ekspremiera zostanie zarejestrowana, służby państwa PiS mogą rzucić mu się do gardła. Pamiętamy dziwny przypadek Włodzimierza Cimoszewicza, skutkiem którego polityk lewicy wycofał się z wyścigu prezydenckiego w 2005 roku (tam akurat rzucili się do gardła przyjaciele Platformy). Tym razem to ówczesny beneficjent tamtej prowokacji mógłby okazać się kierowcą w stanie nietrzeźwości, przejeżdżającym na czerwonym świetle przechodzącą po pasach zakonnicę w ciąży i to jeszcze samochodem z bagażnikiem wypchanym przemyconymi na skalę masową narkotykami, ciężką bronią i ulotkami ISIS.

Konsekwencje
Załóżmy, że przewodniczącemu Rady Europejskiej udaje się uniknąć tych wszystkich zasadzek. Startuje jako kandydat wszystkich sił demokratycznych. Wybory wygrywa w cuglach. Z politykiem formatu światowego, osobiście zaprzyjaźnionym z wieloma możnymi tego świata, w końcu dość zgrabnie posługującym się językiem angielskim, obdarzonym intuicją polityczną, a na dodatek nieźle wspominanym przez jakieś 40 procent wyborców, nie mógłby się równać ani nadymający policzki Duda – uosobienie niesamodzielności i posłuszeństwa, ani zgrzebna i krzykliwa Szydło, ani nikt inny z obozu PiS. Czy to jednak byłby dobry scenariusz dla Polski? Wątpliwe.

Jasne, Tusk byłby w stanie stawić czoła kolejnym szaleństwom narodowo-katolickiej, populistycznej prawicy (Kaczyński przecież orzekł, że do pełnego zwycięstwa potrzebuje co najmniej trzech kadencji, do 2027 roku, więc przed nami jeszcze wiele niespodzianek). Weto, Rada Gabinetowa, zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi, powoływanie premiera, ministrów, sędziów itp. to mocny oręż. Lepszy byłby taki prezydent niż jakaś kalka obecnego.

Jednak siłą rzeczy wokół Pałacu na Krakowskim Przedmieściu zacząłby się gromadzić ruch polityczny alternatywny wobec PiS i będący… kolejnym wcieleniem Platformy. Mniej radykalnej, ale jednak prawicowej. Hołdującej idei „ciepłej wody w kranie”. Unikającej problemów i wyzwań. Polska znów znalazłaby się w okowach POPiS-u. Bez szans dla ujścia pozytywnej energii protestów w obronie praw kobiet i wolności sądów, ruchów miejskich i nowej lewicy. Hasło dobrze zorganizowanego, odpowiedzialnego, prounijnego państwa opiekuńczego nie mogłoby zostać przez lewicę zagospodarowane. Gdyby tak się stało, zagrożenie, że PiS kiedyś powróci po pełnię władzy, nie zniknie.

Exit mobile version