Site icon Portal informacyjny STRAJK

Prawdziwy dramat czy tylko teatr?

fot. strajk.eu

Wciąż trwający protest lekarzy rezydentów ma dla mnie i mały osobisty wymiar. Kiedy kilka dni temu moja matka z poważnymi dusznościami została przywieziona na SOR jednego ze stołecznych szpitali, wymęczona do granic możliwości, miała po kilku godzinach leżenia na kozetce z kolejną kroplówką tylko jedno pytanie do młodziutkiego lekarza: „czemu nie zgadzacie się na eutanazję?”

Ludzie

Doktor ofuknął ją, zirytowany. Złe emocje z obu stron łatwo rozumieć: stara kobieta, która walczy wszystkimi mięśniami słabnącej klatki piersiowej o każdy kolejny oddech, wciąż w otulinie lęku, że to może być ostatni, nie chce być tylko obiektem do nauki wkłuwania w starcze żyły („sześć razy jakaś dziewuszka szukała sukcesu” – powiedziała, pokazując przedramię całe granatowe od wylewów). Ona jeszcze oczekuje, że ktoś potraktuje ją jak człowieka. A oni nie mają czasu. Padają na twarz, ze stępioną empatią, łatwo tracą nad sobą panowanie, kiedy stary człowiek chce od nich czegokolwiek poza tym, co już zrobili i co jest absolutnie niezbędne do uratowania mu życia lub ulżenia w cierpieniach. Łatwo o zderzenie tych dwóch, łatwych do pojęcia emocji, kiedy stoisz z boku. Ze środka wygląda inaczej.

Dziś, po kilkunastu dniach od tamtej szpitalnej wizyty mówi mi to wprost młoda dziewczyna w białym fartuchu, która przyjechała pod Radę Ministrów, by stać razem z kolegami i koleżankami w mżawce i klaskać każdemu, kto mówił o ich bolączkach.

fot. strajk.eu

– Ja to bym chciała mieć czas porozmawiać z pacjentem. Rozumiem, że mają prawo być na nas wściekli, że wbijamy igłę i biegniemy dalej, a potem co kilkanaście spoglądamy, czy kroplówka aby ciurka, nie fatygując się, by choćby popatrzeć, co jest doklejone powyżej łokcia, czyli na człowieka. W tej rozmowie nie chodzi o to, by sobie uciąć pogawędkę, choć pewnie by przyniosła więcej niekiedy ulgi niż lekarstwo, ale o to, że dobry wywiad to podstawa diagnostyki. A ja, ani moi koledzy, nie mamy na to czasu. 90 procent mojej pracy do papiery i komputer. Na ludzi nie zostaje wiele miejsca.

O odczłowieczonym systemie każdy z nich opowiadać może długo i nie bez emocji. I też ich rozumiem, bo znów wrócę do przypadku mojej matki, którą wypisywał ze szpitala jeden z dziś głodujących lekarzy, mniejsza o nazwisko. Popatrzył mi w oczy i powiedział:

– Gdyby to ode mnie zależało, potrzymałbym jeszcze pańską mamę ze trzy, cztery dni w szpitalu, bo nie jest jeszcze w pełni zdrowa. Ale proszę mnie zrozumieć: mam nad sobą kierownika, ordynatora, a oni naciskają, żebym wypisał pacjentkę do domu, bo brakuje w szpitalu miejsc, a przyjmowani są kolejni ludzie w jeszcze gorszym stanie niż ona.

fot. strajk.eu

Na pytanie, czy nie boi się, że coś się stanie pacjentce, rozłożył przepraszająco ręce. I co, miałem się awanturować, apelować do sumienia, poczucia odpowiedzialności, przysięgi Hipokratesa? Ten młody chłopak czuł cały absurd sytuacji, w której zmuszany jest do podejmowania decyzji niezgodnej z etyką, której, tak na marginesie, uczą ledwie parę godzin, a sam przedmiot jest traktowany niezbyt poważnie, jako nie mający wiele wspólnego z bezpośrednim nauczaniem potrzebnych później umiejętności. I tak, wiem, że to nie on jest winien, a system, który stworzono po 1989 roku, a jego niedoskonałość i odczłowieczanie udoskonalano latami.

Kiedy tak stałem w tłumie tych młodych i bardzo młodych lekarzy w białych fartuchach lub bez nich, często z dziećmi na rękach i słuchałem następnych przemówień, a potem rozmawiałem z kolejnymi protestującymi, bardzo im współczułem. Solidaryzowałem się z ich postulatami, popierałem wystąpienia, wzruszałem razem z nimi, kiedy wspominali o rozłące z rodziną, pracy ponad siły i chęci wyjazdu.

– Literatura do mojej, dość rzadkiej specjalizacji, jest tylko po angielsku. Jedna z nich, taka podstawa podstaw, to 50 funtów. Zarabiam 1700 złotych. Gdyby nie pomoc męża, inżyniera, nie dałabym rady.

– A jak nie ma komu pomóc? Nie ma męża, rodziny?

– To się bierze po dwa etaty i modli o koniec rezydentury. Jeśli się wytrzyma.

Od wszystkich słyszę mniej więcej to samo. Że nie chcą wyjeżdżać, że chcą leczyć i pomagać, być wierni etosowi i przysiędze. Bardzo to piękne, choć bardzo nowe.

Polityka

Nowe, bo od lat przecież kolejne neoliberalne ekipy robiły wiele, by usunąć ze słownika słowo „lekarz” i zamienić je słowem pojęciem ”świadczący usługi medyczne”, „powołanie” stało się nieledwie anegdotą, wypowiadaną, by rozbawić koleżeństwo, a problemy życia lub śmierci starannie przeliczano na złotówki lub inną walutę i jeżeli rachunek się nie zgadzał, to trudno, pieniędzy nie ma, pora umierać. No, chyba, że ktoś te pieniądze ma, to przecież jest prawie panaceum – prywatna medycyna. Tam jest pięknie, czysto, na czas i bez kolejek. Nie masz pieniędzy? Zajmą się tobą ubezpieczalnie. I wszystko będzie grało. Pod warunkiem wszakże, że nie zachorujesz na raka lub przewlekłą, a rzadką, zatem kosztowną w leczeniu chorobę. Albo będziesz po prostu stary. Bo wtedy, aaaa, wtedy, proszę pacjenta, powinna wziąć cię na utrzymanie publiczna służba zdrowia. Ich stać, a jeśli nie stać, tym gorzej. Wszystko można było teoretycznie przeliczyć na pieniądze, ten odwieczny miernik wszystkiego. I przeliczano. Prywatyzowano. Często w aurze skandali, korupcji, afer większych i mniejszych. Ich skalę mierzy się w tej akurat dziedzinie umieraniem. Bardzo zła waluta.

fot. strajk.eu

Znikały kolejno pojęcia „pacjent”, zamieniany na „świadczeniobiorcę”, „szpital” na „placówka medyczna”, dodawano „procedury”, wyliczano czy opłaca się leczyć człowieka powyżej 65 roku życia, bo wicie, rozumicie, czy  jeszcze długo pociągnie, a i tak już na emeryturze, co z niego za pożytek? Namawiano w kolejnych artykułach w prasie, by państwo wreszcie powiedziało jasno ludziom, że nie stać go na leczenie wszystkiego, więc niech się uzbroją w cierpliwość i środki przeciwbólowe, albo niech zdechną pod nagłą cholerę, bo nie ma co głowy zawracać, kiedy świat taki piękny, gdy się ma pieniądze.

I dlatego, kiedy dziś widzę za twarzami młodych ludzi gęby polityków i polityczek, którzy próbują się podpiąć pod ten protest, to nóż w kieszeni się otwiera. Kiedy były minister zdrowia chce zwołać posiedzenie sejmowej komisji zdrowia w miejscu głodówki lekarzy, to znaczy, że nie ma pamięci, albo wstydu. A najprawdopodobniej ani jednego, ani drugiego. Gdy starsi ich koledzy, dobrze dziś sytuowani, popychają do trwania w proteście, obiecując, że jakby co, to sypną groszem, byle tylko byli jak ten wrzód na tyłku rządu, to myślę, że ktoś tu gra śmierdzącą grę. Kiedy na trybunę wdrapują się kolejni mówcy tak na oko ze trzy razy starsi od protestujących i zachęcają do wytrwałości i delikatnie lub mniej, próbują im wmówić, że winna jest tylko ta ekipa rządząca, to po prostu chce się już tylko rzygać.

Grupa

Bardzo chcę wierzyć, że przesunięcie akcentów żądań z podwyżek na podniesienie nakładów budżetu państwa do 6,8 proc. PKB to nie zabieg PR, a szczera chęć młodych, jeszcze mających jakieś ideały ludzi, by żebrzący u nich pomocy potrzebujący mieli wreszcie godne warunki leczenia, a lekarze – pracy. Chcę też pozostać w przekonaniu, że oto protestujący rezydenci dokonali rzeczy niemożliwej: zjednoczyli w jednej, wspólnie działającej i połączonej wspólnymi wartościami grupie wszystkie zawody medyczne, że nie ma wśród nich pariasów, jakimi byli do tej pory technicy medyczni, ratownicy, laborantki, pielęgniarki. Na dodatek wszyscy oni stwarzają wrażenie, że pomaganie ludziom jest dla nich rzeczywiście ważne. Gdyby to wszystko było prawdą, gdyby miało być tak, że udało im się oderwać od neoliberalnej narracji, która z odczłowieczania medycyny, jednego z najbardziej humanitarnych zawodów świata chciała zrobić kolejny liczman, to pomyślałbym sobie, że nie wszystko jest tak źle jak sobie wyobrażałem. I miałbym nadzieję, że coś się może zmienić. Choć nie jest to specjalnie duża nadzieja.

Exit mobile version