Tragifarsa, w której wystąpił przed komisją sejmową jeszcze wówczas kandydat na prezesa IPN, a dziś pełnoprawny prezes dr Jarosław Szarek, pokazała, że nowy szef IPN oszczędnie gospodaruje prawdą historyczną, co widać było wyraźnie na przykładzie odpowiedzi na pytania o Jedwabne. Dominujący ton komentarzy nieprzychylnych nowemu prezesowi z nadania PiS jest ogólnie dziś taki, że zachowanie Szarka to skandal i dowód na to, że jest i będzie powolny Kaczyńskiemu w takiej interpretacji historii, jaką mu nakaże prezes PiS.
To akurat zajmuje mnie najmniej. Bo nawet jeśli pan Szarek na kiwnięcie palcem za kilka dni wyzna z kamienną twarzą, że Powstanie Warszawskie zakończyło się zwycięstwem i wyzwoleniem stolicy przez powstańców, a 1 września polską granicę przekroczyli kulturalni niemieccy przedstawiciele Berlińskiego Teatru Opery i Baletu, by nieść nam kaganek oświaty i tylko przez przypadek od niego zajęły się piece Oświęcimia, nic mnie to nie wzruszy. Jeżeli ludzie o małym rozumku zechcą bezkrytycznie przyjmować oświadczenia funkcjonariuszy IPN, a sam Instytut traktować jako jedyne i wiarygodne źródło, to nikt na to nic nie poradzi. Uważam, że świadomi obywatele będą umieli samodzielnie znaleźć inne źródła, poczytać je sobie i samodzielnie wyciągnąć wnioski, a pozostałych do lektur i aktywności umysłowej zachęcić.
Uważam natomiast, że bezwarunkowe podporządkowanie się prezesa IPN prezesowi PiS jest zalążkiem powstania czegoś w rodzaju służby specjalnej z tą tylko fatalną różnicą, że pozostającą poza jakąkolwiek kontrolą. IPN, w odpowiednich warunkach i na zawołanie może być niesłychanie niebezpieczną bronią przeciwko nie tylko przeciwnikom politycznym, ale tak naprawdę przeciwko każdemu.
Wystarczy przypomnieć akcję posła Mularczyka z 2007 roku, kiedy Trybunał Konstytucyjny miał oceniać ustawę lustracyjną, zmienioną przez PiS. W nocy poseł PiS Arkadiusz Mularczyk przekopał się przez teczki SB z archiwum IPN i z trumfem oznajmił w dniu rozpoczęcia rozprawy, że dwaj sędziowie ze składu orzekającego powinni być odsunięci, ponieważ znalazł dokumenty wskazujące na ich współpracę z SB. Ówczesny prezes TK, Jerzy Stępin odsunął sędziów, lecz nie odwołał rozprawy, na co Mularczyk i jego koledzy z PiS liczyli. Potem okazało się, że jeden z sędziów (a to było w kwitach z IPN, które przeglądał Mularczyk) nie podjął żadnej współpracy, bo służby stwierdziły jego nieprzydatność z powodu jego kategorycznej odmowy, zaś w teczce drugiego sędziego nie było żadnych dokumentów poza kopią jego paszportu i kwitem napisanym ręką oficera SB z rzekomym pseudonimem sędziego i danymi oficera. Nic więcej. Nie jest możliwe, by poseł Mularczyk tego nie widział. On tylko, a przecież nie sam to wymyślił, rzucił podejrzenie. I dalej już poszło. Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego byli skompromitowani.
Wtedy ta próba zamachu na TK nie udała się, ale mechanizm przecież się nie zmienił. Przy usłużnym prezesie IPN można będzie teraz znaleźć albo „znaleźć” dowolne papiery na każdego. Na każdego, powtarzam, bo nawet łaska późnego urodzenia nie będzie argumentem. „Nie znajdziemy nic na ciebie? To na ojca, dziadka, wujka, matkę znajdziemy na pewno… Potem już tylko, znanym sposobem, powielimy teksty o resortowych dzieciach i będziesz skończony”. Taki będzie mechanizm szantażu. Nie sądzę, by znalazło się wielu, którzy będą potrafili się mu oprzeć w atmosferze linczu, panującej w Polsce.
Kaczyński ma od teraz prezesa IPN i nie zawaha się go użyć.