– Koronawirus obnażył gigantyczną skalę bezprawia na polskim rynku pracy. Epidemia to wielkie wyzwanie dla polskiego państwa, a zarazem szansa, by przemyśleć sytuację i przyjąć odważne rozwiązania, które sprawiłyby, że jakość naszego życia mogłaby się trwale poprawić. Niestety rząd z tej szansy nie korzysta – mówi Piotr Szumlewicz, przewodniczący Związku Zawodowego Związkowa Alternatywa na gorąco po ogłoszeniu przez Mateusza Morawieckiego i Andrzeja Dudę założeń tzw. Tarczy Antykryzysowej.
Koszty kryzysów prawie zawsze ponoszą przede wszystkim najsłabsi. I tym razem nie będzie inaczej. Nie usłyszałem w rządowych deklaracjach niczego o wyodrębnionych środkach na wsparcie dla osób bezrobotnych, bezdomnych, niepełnosprawnych czy pracowników zatrudnionych w ramach umów niestandardowych. Co dziwi i bardzo niepokoi, nie ma nawet wyodrębnionego wsparcia dla seniorów, których życie i zdrowie podczas epidemii jest najbardziej zagrożone. Nie ma też przygotowanego planu rozwoju usług opiekuńczych, które w czasie kryzysu są bardzo istotne.
Trudno mi powiedzieć, co ma na myśli prezydent, mówiąc o sprawiedliwym podziale kosztów kryzysu. Dla osoby zarabiającej płacę minimalną spadek dochodu do 80 proc. dotychczasowego oznacza często wpadnięcie w bezwzględne ubóstwo. Tymczasem dla milionera to znaczny ubytek, ale nie przekładający się na istotne pogorszenie warunków życia.
Rząd twierdzi, że uratuje sytuację na rynku pracy, biorąc na siebie wypłacenie 40 proc. pensji osobom, które są zatrudnione w firmach dotkniętych przez kryzys (drugie 40 proc. miałby nadal płacić pracodawca). W przypadku samozatrudnienia, umów o dzieło i zlecenie padła deklaracja o 80 proc., ale potem pojawiły się sugestie, że tylko jednorazowo. Rozumiem, że Twoim zdaniem mógłby zrobić dużo więcej, nawet jeśli pamiętamy, że ekipa Morawieckiego nie ma zamiaru podważać fundamentów kapitalistycznego porządku.
Pierwsza sprzeczność: z jednej strony słyszymy o potrzebie stymulowania popytu, z drugiej rząd wprost mówi o bardzo poważnej obniżce płac. 20 proc. to naprawdę dużo. Cóż to za stymulowanie popytu, które opiera się na obniżaniu wynagrodzeń?!
Dalej: rozwiązania wobec osób pracujących na umowach zlecenie i o dzieło oraz samozatrudnionych są ogólnikowe i bardzo ograniczone. Rząd proponuje, aby pracownicy zatrudnieni w ramach umów niestandardowych otrzymali zaledwie 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, czyli 2000 zł brutto. To głodowa stawka, która nie pozwala na zaspokojenie podstawowych potrzeb! W polskim prawie pracy mamy minimalną płacę i żaden pracownik nie powinien otrzymywać wynagrodzenia poniżej tej kwoty. Rząd jawnie dyskryminuje pracowników zatrudnionych w ramach umów niestandardowych i umacnia ich wykluczenie.
Na dodatek nie jest jasne, jak władza chce pomagać tym osobom. Czy pomoc ma być udzielana co miesiąc, czy jednorazowo? Jeśli tylko raz, to trudno to nawet skomentować. To jałmużna. Jeśli co miesiąc, to nasuwają się kolejne pytania: czy pracownicy wykonujący umowę o dzieło otrzymają uprawnienia pracowników etatowych? Czy pracodawcy, którzy wymuszali fikcyjne samozatrudnienie lub umowy zlecenia, będą ponosić jakiekolwiek koszty związane z pogorszeniem sytuacji pracowników, którzy dotychczas wykonywali dla nich pracę? Pytania są, odpowiedzi nie ma.
Czyli należałoby zadziałać bardziej stanowczo? Przyjrzeć się umowom śmieciowym i skasować je wszędzie tam, gdzie Kodeks Pracy przewidywałby etat?
Związkowa Alternatywa uważa, że kryzys powinien być wykorzystany do radykalnego ograniczenia umów niestandardowych. W Polsce setki tysięcy pracowników ochrony, handlu, gastronomii i wielu innych branż ma umowy zlecenia lub jest na samozatrudnieniu w sytuacji, gdy są spełnione wszystkie kryteria umowy etatowej. W sytuacji kryzysu widać, jak destrukcyjne są skutki utrzymywania setek tysięcy prekariuszy, pozbawionych podstawowej ochrony.
Dlatego zaproponowaliśmy abolicję dla pracodawców, którzy teraz zamienią umowy niestandardowe na etaty. Państwo nie karałoby ich za to, że dotychczas omijali umowy etatowe, a wręcz pomogłoby im w utrzymaniu nowopowstałych etatów. Gdyby jednak firmy wciąż łamały przepisy, po kilku miesiącach musiałyby zapłacić wysokie kary.
Innym rozwiązaniem jest zawarcie układów zbiorowych dla całych branż.
To rozwiązanie, które na zachodzie Europy funkcjonuje od lat. Można naśladować gotowe wzorce…
I to dobre wzorce. Dzięki zawarciu układów zbiorowych wszyscy pracownicy w poszczególnych branżach mieliby ustalone jednolite formy zatrudnienia, stawki wynagrodzeń, dodatków i premii. Rząd również miałby ułatwione zadanie, bo w przyszłości mógłby uruchamiać pakiety pomocowe, które w tym samym stopniu dotyczyłyby wszystkich pracowników danej branży, powstałe w oparciu o dialog między pracodawcami i związkami zawodowymi oraz przy ich akceptacji.
Tymczasem dla rządu Morawieckiego wzorcem okazał się… rząd Tuska.
W chwili próby „solidarny” PiS okazał się tak samo neoliberalny?
Rozwiązania antykryzysowe koalicji PO-PSL były zbliżone do rozwiązań przedstawianych dziś przez rząd Mateusza Morawieckiego. Wtedy też przewidziano dopłaty dla przedsiębiorców przy jednoczesnej obniżce płac, ale też możliwość wzrostu elastyczności czasu pracy. Donald Tusk w pakiecie antykryzysowym wydłużył okres rozliczeniowy czasu pracy, w ten sposób pozwalając za niepłacenie pracownikom za nadgodziny. Obecna władza rekomenduje to samo rozwiązanie.
Poszukajmy zatem innych możliwości. Swoje propozycje antykryzysowe sformułował OPZZ. Tam czytamy: pracownik otrzyma pensję co najmniej na poziomie 50 proc. dotychczasowego wynagrodzenia, nie mniej jednak niż obowiązująca wysokość minimalnego wynagrodzenia. Państwo pokryje z tej kwoty, z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, równowartość 100 proc. zasiłku dla bezrobotnych. Pracodawca otrzyma refundację z Funduszu Pracy części wypłaconego wynagrodzenia (np. do wysokości 50 proc.). Równocześnie należy wprowadzić zakaz wypowiedzenia pracownikowi umowy o pracę z przyczyn niedotyczących pracownika w okresie otrzymywania wsparcia i 6 miesięcy po zakończeniu tego okresu. Czy jest to koncepcja lepsza od tej zaproponowanej przez rząd?
Propozycja OPZZ nie wykracza poza propozycje rządu, tylko nieco je cywilizuje. Ona również zakłada, że wynagrodzenia wielu pracowników znacznie spadną. Jeżeli rząd na serio mówi o stymulowaniu popytu, to powinien postarać się, aby wynagrodzenia pracowników przynajmniej utrzymały się na dotychczasowym poziomie.
OPZZ, podobnie jak i inne duże centrale związkowe, proponuje rozwiązania przede wszystkim dla pracowników etatowych, którzy dotychczas mieli nieźle płatną i stabilną pracę. Trudno się temu dziwić, bo OPZZ swoich członków zrzesza głównie w dużych zakładach, gdzie warunki pracy były dotychczas relatywnie dobre. Te rozwiązania nie dotyczą natomiast wspominanych przeze mnie pracowników zatrudnionych w ramach umów niestandardowych lub tych, którzy już stracili pracę. W ciągu ostatnich dni zbankrutowało wiele firm i tysiące pracowników straciło pracę. Czy oni mają otrzymać jakiekolwiek wsparcie od rządu, czy czekać na niski zasiłek dla bezrobotnych?
Adrian Zandberg zasugerował, że rząd powinien wspierać pracodawców, ale pod warunkiem, że ci nie będą zwalniać.
Taką zasadę popieram: wsparcie dla firm pod warunkiem zachowania miejsc pracy. Obawiam się sytuacji, w której pracodawca zwolni połowę pracowników, a pozostali otrzymają niższe wynagrodzenie, na dodatek współfinansowane z budżetu. W ten sposób wzrosłoby bezrobocie, spadł poziom wynagrodzeń, a jedynym beneficjentem świadczeń rządowych byłby pracodawca.
Warunki pomocy dla biznesu muszą zostać doprecyzowane. Niestety obawiam się, że na to nie ma szans, gdyż rzut oka na filar drugi, adresowany do biznesu właśnie, utwierdza mnie w przekonaniu, że strategia rządu jest błędna…
19 marca swoją propozycję pakietu antykryzysowego pokazała Lewica. Tu była mowa o zabezpieczeniu osób na umowach śmieciowych, o tym, by zabezpieczyć dochody gospodarstw domowych – to chyba odpowiada na Twoje oczekiwania dotyczące stymulowania popytu.
Program Lewicy to hojniejsza wersja propozycji rządowych. Cieszę się, że Lewica dużą wagę przywiązuje do zabezpieczenia osób zatrudnionych w ramach umów niestandardowych, ale nie ma w jej propozycjach wizji strukturalnej zmiany polskiego rynku pracy. Mam tu na myśli wspominane przeze mnie narzucenie branżowych układów zbiorowych, odśmieciowienie rynku pracy czy wzrost roli Państwowej Inspekcji Pracy. Ponadto brakuje mi w rekomendacjach Lewicy rozwiązań na rzecz rozkręcenia koniunktury i stworzenia nowych miejsc pracy. Pompowanie setek miliardów złotych w upadające firmy bez perspektywy ożywienia gospodarki to tylko odraczanie katastrofy. Jeżeli epidemia będzie trwała ponad 3 miesiące, nie tylko propozycje władzy, ale też Lewicy nic nie pomogą.
To czego w tych wszystkich propozycjach najbardziej brakuje?
Jeszcze raz podkreślę: nie widzę w pakiecie działań na rzecz stymulowania popytu, a mamy jedynie pomysł wpompowania wielu miliardów złotych, aby firmy przetrwały kryzys. W perspektywie miesiąca tę strategię można zrozumieć, ale jeżeli epidemia potrwa ponad trzy miesiące, czeka nas zapaść państwa i gospodarki.
Jeżeli gospodarka będzie funkcjonowała tak jak obecnie przez ponad dwa miesiące, czeka nas katastrofa. Środki pomocowe szybko się skończą, a skala bezrobocia i upadłości firm będzie rosnąć, zaś popyt będzie spadał. Program rządu chwilowo uratuje gospodarkę, ale jej nie uleczy. Jeżeli rząd na masową skalę pozwoli na przesunięcie płacenia składek na ubezpieczenia społeczne, odroczy spłaty rat kredytów, uruchomi program niskooprocentowanych pożyczek, będzie dopłacać do niedziałających firm, to jeżeli gospodarka szybko nie ruszy, po kilku miesiącach system rozsypie się jak domek z kart. Ani osób prywatnych, ani firm nie będzie bowiem stać na spłatę narosłych zobowiązań, a dodatkowo państwo będzie stopniowo pozbawiane możliwości interwencji. Plan rządu nie jest więc obliczony na systemowe przeciwdziałanie recesji, tylko na leczenie bieżących objawów kryzysu.
To jak należałoby działać?
Jeżeli polskie państwo i gospodarka mają być przygotowane na co najmniej kilka miesięcy epidemii lub na krótkotrwały spadek liczby zakażeń w lecie i ponowny powrót wirusa na jesieni, to rząd powinien podjąć działania mające na celu rozkręcenie koniunktury przynajmniej w kilku branżach. Czas epidemii to szansa na rozwinięcie służby zdrowia, sektora opieki, zdalnego nauczania i szkoleń, handlu online, rozwoju nowych technologii, modernizacji urzędów państwowych i samorządowych. Ale żeby inwestować w nowe obszary gospodarki, rząd musiałby zmienić filozofię. Nie możemy zwijać państwa i gospodarki w okresie epidemii. Przeciwnie: trzeba robić wszystko, aby zwiększać zatrudnienie w wybranych sektorach gospodarki. Gdyby rząd odważył się działać innowacyjnie, mógłby w tych sektorach zagospodarować ludzi, którzy dziś tracą pracę…
Stać nas na takie innowacje?
Tworzenie nowych miejsc pracy w perspektywie kilku miesięcy będzie tańsze niż regularne finansowanie sektorów gospodarki, które upadają. Problem nie leży moim zdaniem w pieniądzach, tylko w podejściu, w zrozumieniu, że nie wystarczy zamknąć ludzi w domach, że trzeba też zainwestować w bezpieczeństwo pracy, ochronę pracowników oraz ich klientów przed koronawirusem. Niestety, póki co ten wymiar działalności państwa praktycznie nie istnieje.
Czy z punktu widzenia praw pracowniczych w pakiecie brakuje jeszcze jakichś innych istotnych rozwiązań?
Ależ w pakiecie nie ma praktycznie żadnych rozwiązań, które trwale poprawiałyby sytuację pracowników! PiS nie ograniczył umów śmieciowych, gdy była dobra koniunktura, nie planuje ich ograniczyć też w czasie epidemii. Nie ma też żadnych pomysłów na stabilizację rynku pracy, podniesienie płac, ograniczenie łamania prawa pracowniczych, zwiększenie roli związków zawodowych, ograniczenie nierówności zarobkowych, poprawę bezpieczeństwa pracy.
Epidemia koronawirusa to wielkie wyzwanie dla polskiego państwa, a zarazem szansa na przyjęcie odważnych rozwiązań, które sprawiłyby, że jakość naszego życia mogłaby się trwale poprawić. Niestety rząd z tej szansy nie korzysta.
Jak oceniasz zapowiedź skierowania 30 mld na inwestycje państwowe – co realnie można osiągnąć za tę kwotę dla stymulowania gospodarki?
Pomysł inwestycji publicznych w czasie kryzysu jest bardzo dobry, ale mam wrażenie, że to rytualny gest, za którym nie stoją żadne konkrety. Za rządów Prawa i Sprawiedliwości powstało już kilka funduszy, które miały przyczyniać się do rozwoju i modernizacji gospodarki, a w większości służyły do stworzenia nowych stanowisk dla nominatów partyjnych. Nie wiem też, jak rząd chce rozwijać inwestycje publiczne w czasie epidemii, skoro póki co aktywność zawodowa Polaków i Polek zamiera. Na tym obszarze można przedstawić wiele sensownych rozwiązań, ale trudno je ocenić, póki nie ma żadnych konkretów.
A 7,5 mld na służbę zdrowia? To dużo, mało?
Nawet jeżeli dodamy 7,5 mld zł do rocznych wydatków Polski na służbę zdrowia, to wciąż będziemy należeć do państw o najniższych wydatkach na opiekę medyczną wśród krajów rozwiniętych. Ale oczywiście za 7,5 mld zł można zrobić bardzo wiele, tylko znowu: nie widać, aby rząd miał pomysł na tym obszarze. Słyszymy wiele ogólników, a działania rządu w czasie epidemii pozostawiają wiele do życzenia.
Liczba przeprowadzanych testów na koronawirusa należy w Polsce do najniższych w Unii Europejskiej, wiele zabiegów i operacji jest przesuwanych, tysiące pacjentów nie może dostać się do lekarzy rodzinnych, duża część szpitali jest nieprzygotowana na przypływ osób zakażonych, a pracownicy medyczni wciąż są bardzo nisko opłacani. W pełni więc popieram wzrost wydatków na służbę zdrowia, ale mam wrażenie, że rząd kompletnie nie wie, na co ma przeznaczyć dodatkowe środki.
Pakiet jest nieprzemyślany, nieprzeliczony?
Całość brzmi tak ogólnikowo, że mam wrażenie, że kwoty, o których mówi premier, są wzięte z kosmosu.
Tak naprawdę nie wiemy póki co praktycznie nic – ile osób otrzyma pomoc, jakie będą kryteria, jak rząd chce obsłużyć wnioski setek tysięcy ludzi dotkniętych skutkami epidemii, skoro bankructwa i zwolnienia mają miejsce już teraz.
Rozmawiała Małgorzata Kulbaczewska-Figat.