Site icon Portal informacyjny STRAJK

Proletariat 1:0 Trump

flickr

Mapa powyborcza USA pokazuje wyraźnie, że duże miasta odjeżdżają kulturowo małym miasteczkom i wsiom, które stają się bardzo łatwym łupem dla najbardziej reakcyjnych i głęboko religijnych doktryn, czy też teorii spiskowych. To ogromne wyzwanie dla wszystkich postępowych sił, które tradycyjnie zawsze mają ogromny problem z budowaniem masowego poparcia poza wielkimi aglomeracjami.

Największe poparcie Donald Trump zebrał wśród mieszkańców prowincji, którzy czują się odrzuceni przez globalizację, równocześnie kompletnie jej nie rozumiejąc i głosując na superoligarchę będącego tej globalizacji zasadniczym beneficjentem. Fałszywa świadomość zbiera swoje żniwo, choć należy bardzo wyraźnie podkreślić, że podobnie jak w czasie ostatnich wyborów, także i w tych przeciętny wyborca Donalda Trumpa znów był bogatszy od przeciętnego wyborcy kandydata_tki Demokratów. Trump jest częstszym wyborem dla elit i najbogatszej oligarchii oraz dla zamożnych przedmieść. To kandydat wyciętych z miejskiej globalizacji i jej zasadniczych beneficjentów. Mówiąc językiem Hegla: kandydat panów i ich niewolników. Bynajmniej nie ludzi wykluczonych.

Wyborcy z bogatszych gospodarstw domowych wybierali w tym roku Trumpa jeszcze częściej niż w 2016 roku. Ponad połowa zarabiających powyżej 100 000 dolarów rocznie głosowała właśnie na Trumpa – to wzrost o ponad pięć punktów procentowych i nagroda od zadowolonych wyborców za wprowadzane w życie obniżki podatków. Najmniej zarabiający (o dochodzie poniżej 50 000 dolarów) głosowali na kandydata Demokratów – w tej grupie miał 11,5 punkta procentowego przewag. To również wyraźny wzrost w porównaniu z rokiem 2016, kiedy to ta sama różnica wynosiła tylko 8,2 proc. Mieszkańcy dużych miast i biedniejsi wyborcy głosowali przeciwko Donaldowi Trumpowi; w Filadelfii (wraz z jej przedmieściami) ponad 81 proc. wyborców wsparło kandydaturę Joe Bidena. Trumpa z Białego Domu eksmitowała mniej zamożna klasa pracująca z miast i przemysłowych stanów Pasa Rdzy. Pamiętajmy, że w USA miasta nie są wcale ostoją najbogatszych wyborców, a często są to najsilniej sproletaryzowane i jednocześnie prekarne miejsca do pracy i życia.

Podstawowym wyznacznikiem nie była też wcale rasa. W jej przypadku mamy coraz wyraźniejsze zróżnicowanie preferencji wyborczych, choć Donaldowi Trumpowi wyraźnie udało się zyskać dodatkowe głosy wśród obywateli pochodzenia latynoamerykańskiego. Radykalnie antysocjalistyczna propaganda trafiła do uciekających z Ameryki Południowej prawicowych emigrantów.

Duże miasta i ośrodki miejskie przesunęły się mocno na lewo, natomiast tkwiąca w prawicowym konserwatyzmie i głębiej religijna prowincja obrała kierunek na skrajną prawicę, alt-right. Gdyby zrezygnować z systemu elektorskiego na rzecz proporcjonalnego, to w USA partia Republikanów nie miałaby już praktycznie jakiejkolwiek przyszłości. W tej chwili ratuje ją wyłącznie przestarzały system wyborczy premiujący mieszkańców mniej ludnych regionów. Ale czyni to tylko chwilowo, bo już zaraz miasta będą tak duże, że nawet to przestanie mieć znaczenie.

Koronawirus z pewnością odegrał swoją rolę w czasie całej kampanii wyborczej. Jednakże w hrabstwach z największą liczbą przypadków koronawirusa częściej wybierano wyraźnie negującego pandemiczne zagrożenie Donalda Trumpa. Wietrzące w pandemii spisek lub lekceważące ją hrabstwa nie nauczyły się nawet na własnych błędach. Popieranie Trumpa przez sceptyków nauki nie jest zresztą niczym nowym, czy niespodziewanym: 65 procent konserwatywnych Republikanów i 35 procent umiarkowanych uparcie wierzy, że ludzkość nie przyczynia się do zmiany klimatycznej. Partia Republikańska stała się centrum takich poglądów i powinniśmy się spodziewać, że w następnych latach jeszcze silniej obierze kurs na teorie spiskowe i wyrazisty oraz głęboko religijny antyracjonalizm.

Donaldowi Trumpowi udało się też wmówić dużej grupie wyborców, że Joe Biden to socjalista. W USA za socjalizm uznaje się w zasadzie każdą formę państwa opiekuńczego, a nawet niezależnie od tego liberał, jakim jest Biden, stał się wrogiem numer jeden dla praktycznie wszystkich antysocjalistycznych i antykomunistycznych wyborców. Wypada zauważyć, że kandydatura Berniego Sandersa w takich warunkach nie cieszyłaby się tak dużym poparciem. Cały czas mówimy o kraju, gdzie demony rodem z zimnej wojny mają się doskonale: to umiarkowanie centrowy charakter kandydata demokratów uczynił z niego alternatywę do przełknięcia. Tymczasem lewica stała się już częścią globalistycznej kontrkultury i jako taka znalazła sobie miejsce w tymczasowym sojuszu z liberałami. Tak właśnie wygląda to w USA i podobną sytuację mamy też w Polsce. Ten sojusz jest w zasadzie tymczasową koniecznością, jeśli skrajnie prawicowi, przeciwni nauce i ignorujący katastrofę klimatyczną politycy pokroju Donalda Trumpa mają odejść w przeszłość i zostać pokonani. W przypadku Polski taktyczny i częściowy sojusz z liberalizmem jest konieczny zwłaszcza dla pokonania wpływów politycznych skrajnie prawicowego kościoła.

Jest szansa, że zwycięstwo Joe Bidena skłoni Prawo i Sprawiedliwość do zawieszenia kampanii anty-LGBT, być może również poczynione zostaną przez rząd kroki zmierzające ku przywróceniu starego pseudokompromisu aborcyjnego. Nie jest to jednak wcale pewne, ponieważ działania Jarosława Kaczyńskiego już od pewnego czasu sprawiają wrażenie posunięć chaotycznych i głęboko rozpaczliwych. Biden wielokrotnie wyrażał się o Polsce PiS-u wyjątkowo krytycznie i należy się też spodziewać, że silniejsze wsparcie od USA otrzymają bardziej liberalne siły polityczne. Podstawowa geopolityka nie ulegnie jednak wyraźniejszym zmianom. Polska wciąż będzie przymusowym odbiorcą amerykańskiego sprzętu wojskowego, amerykańską bazą skierowaną na Wschód i rajem podatkowym dla wielkiego, w tym amerykańskiego, kapitału.

W przypadku USA należy mieć przynajmniej niewielką nadzieję, że problemy wewnętrzne skłonią Joe Bidena do zajęcia się przede wszystkim własnym politycznym podwórkiem. Stany Zjednoczone są pogrążone w pandemii, w głębokim kryzysie gospodarczym i w skandalicznych nierównościach. To też kraj, gdzie nie istnieje sprawiedliwy, czy choćby efektywny system ochrony zdrowia, a państwo opiekuńcze jest wyłącznie marzeniem. To naprawdę dużo wyzwań i pracy, nawet jak dla polityka głęboko liberalnego. Nie miejmy jednak najmniejszych złudzeń. USA to wciąż zagłębie dla najgorszego światowego militaryzmu. Kompleks militarno-przemysłowy nigdy nie śpi i istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że już niedługo jako idealny „sposób na wyjście z kryzysu” zaproponuje atak na któryś z krajów, gdzie nie będzie demokracji, lecz będą jakieś cenne surowce.

Walka lewicy dopiero się rozpoczyna. I nieuchronnie nadchodzi też jej moment. Prawdziwy podział polityczny naszych czasów to podział na kapitalistyczny liberalizm i lewicowy socjalizm. Żeby doszło do tej decydującej politycznej walki: wpierw jednak zabite muszą zostać skrajnie prawicowe siły „demonizujące” polityczny dyskurs i zamieniające go w bagno prawicowej, foliarskiej wyobraźni.

Tą prezydenturą wkraczamy obecnie w skrajnie niebezpieczny okres naszej historii, w którym przewaga militarna USA nad Chinami szybko słabnie. To także ostatnie lata na nowe imperialistyczne inwazje i kolejne wielkie wojny. Pamiętajmy – kapitał nigdy dobrowolnie nie pogodzi się z utratą swoich zysków. Dlatego wyzwaniem dla lewicy jest budowa oddolnych ruchów i coraz większego, masowego poparcia wśród klasy pracującej. Wybory to kulminacja i istota polityki dla liberałów, ale nic specjalnego czy decydującego dla lewicy. Tylko ona w kluczowym momencie będzie w stanie powstrzymać kapitalistyczne szaleństwo i uratować pokój, a także klimat naszej planety. Liberałowie nie powstrzymają kapitalistycznego wyzysku, czy gospodarki opartej na egoizmie i łupieniu słabszych, którą aktywnie wspierają. To – od zawsze – może zrobić tylko socjalistyczna lewica.

Exit mobile version