Oburzenie na Ewę Siedlecką za jej słowa o “przecweleniu prezydenta przez PiS” w TOK Fm jest oczywiście słuszne. Ale jest też częścią większego problemu języka w debacie publicznej. Problemu, który mają często również ludzie lewicy.
Mój znajomy wyraził obawę, że w wyniku nieprzemyślanych słów dziennikarki nastąpi stygmatyzacja ofiar (słowo “przecwelony” odnosi się przecież do gwałtu), a stąd już tylko krok do “czy da się zgwałcić prostytutkę”. Wydaje mi się, że o ile rzeczywiście ofiary przeróżnych życiowych tragedii cierpią nieraz z powodu trywializacji pojęć w zmieniającym się języku, to konkretne sformułowanie generuje problemy z innego jednak rejestru.
Problemem jest to, że język debaty publicznej powoli zanika i staje się zarezerwowany dla dyplomatów i uniwersyteckich katedr. Radio, prasa, telewizja niemal całkowicie przestawiły się na język potoczny, na język Twittera i Facebooka. A on ma nieco inne priorytety. Tam zbiera się punkty za wprawienie rozmówcy w szok. Politycy doskonale o tym wiedzą. Większe poruszenie, wiadomo, wywoła posłanka Pawłowicz, która rzuci jakimś “zdrajcą” czy “wykolejeńcem”, niż nudni poprawni politycznie intelektualiści, którzy nie dadzą się sprowokować do równie soczystej odpowiedzi.
Można tu oczywiście zaocznie skazać Janusza Palikota jako tego, od którego się zaczęło. Ale prawda jest taka, że to przede wszystkim my, publicyści, powinniśmy uderzyć się w piersi. Nie tylko łyknęliśmy ten styl, ale dokładamy starań, żeby go na własną autorską modłę powielać. Powszechnym środkiem wyrazu mającym wzmocnić przekaz stało się używanie słów większego kalibru, mocniejszych niż to konieczne, w rażąco ostrzejszym tonie niż reszta wypowiedzi. Bo audycja czy tekst, w którym padnie taki rodzynek, zostaną na dłużej w pamięci.
W dodatku nagminnie sięgamy po język przemocy. Jakby nie było już innych metod budowania napięcia u widza, czytelnika czy słuchacza. Mało kto sili się na wnikliwość, na precyzyjne opisanie istoty omawianego problemu.
Mało kto bawi się formą, żeby unaocznić pewne zjawiska (felietony stały się elitarnym gatunkiem zarezerwowanym dla uznanych “nazwisk” i w redakcjach zniechęca się autorów do pisania ich). Zamiast szukać celnych, nieoczywistych porównań, spójnej argumentacji, przywoływać własne doświadczenia, skupiamy się wyłącznie na szokowaniu użyciem słów “out of ligue”, kipiących agresją.
Trywializacja jest skutkiem ubocznym takich praktyk. Dziś już słowa “masakrować”, czy określenie „dziecko wojny” lub sama „wojna” – nikogo nie rażą, choć ich konotacje powinny wzbudzać przerażenie, a nie wesołość. „Chory psychicznie” to ktoś, kto według nas zachowuje się nielogicznie. „Zbrodniarz”, „zwyrodnialec”, „terror”, „reżim”… I tak dalej. Wreszcie, podobnie jest z moimi „ulubionymi” „faszystami”. Nazywamy tak dziś z pełną odpowiedzialnością wszystkich ludzi idących w Marszu Niepodległości czy zapisujących się do Ruchu Narodowego. Związanych z prawicą. To, mimo oceanu różnic w naszych poglądach – nadal określenie nieadekwatne. Tak jak “hitlerowskie przedstawienie” (to słowa redaktora Jana Wróbla w tym samym radiu, odnoszące się do spektaklu “Klątwa”). I teraz dziwimy się, że komuś nagle wyrwało się „przecwelić”? Za chwilę dojdziemy do ściany i mocniejszych określeń już nam w języku zabraknie. Wyrażenie “ważyć słowa” też się zdewaluowało – bo zaczęło oznaczać “pilnowanie się” i autocenzurę. Tymczasem powinno wymuszać precyzję w doborze określeń. A tego się nikomu dzisiaj robić nie chce skoro można pójść na skróty i jeszcze zebrać oklaski na fejsie.