System międzynarodowego bezpieczeństwa i ścigania zbrodni popełnionych w trakcie konfliktów zbrojnych jest fikcją. Widzi to każdy przytomny człowiek. Wyjątki czyni się tylko na okoliczność igrzysk dla mas naiwniaków, którzy mają później reagować zgodnie z wolą najważniejszych światowych dyrygentów. Właśnie przyszła kolejna pora na aplauz.
Społeczeństwo obywatelskie, opinia publiczna, wyznawcy wartości europejskich, euroatlantyckich i w ogóle humaniści, pacyfiści, liberałowie i każdy człowiek noszący w sercu i umyśle choćby krztę moralności zawyć musiał wczoraj z wielkiej radości. Radowan Karadżić, umownie zwany przez media „przywódcą bośniackich Serbów”, został skazany przez międzynarodowy sąd na 40 lat pozbawienia wolności, czyli faktyczne dożywocie. Haski trybunał uznał go winnym ludobójstwa, złamania tuzina rozmaitych konwencji, naruszeń prawa dotyczącego prowadzenia wojen itp. Ekscytacji mediów oraz wszystkich liberalnych-demokratów tego świata nie było końca, a wszystko to w atmosferze żałobnej cepelii z okazji niedawnych eksplozji i ofiar w Brukseli.
Obrona Karadżicia nie ma sensu. Nie ulega wątpliwości, że jest serbskim nacjonalistą i że wraz z innym watażką swego polityczno-moralnego pokroju, Ratko Mladiciem, dopuścili się sprawstwa kierowniczego niejednej zbrodni w trakcie wojny w Bośni. Problem tkwi zupełnie gdzie indziej.
Skazanie Karadżicia to zwykła pokazówka, jakościowo zbliżona do tej wokół Sawczenko. To zwykła heca, która ma odwrócić kota ogonem i dać „światowej opinii publicznej” ulgę i spełnienie. Skazują ci, którzy sami zasługują na Norymbergę 2, którzy sami stworzyli warunki do tego, aby tacy Kradżiciowie mogli swobodnie szaleć po całym regionie, nawet gdy już pozornie z nimi walczono (vide: Srebrenica). Oczywiście, nie chodzi tu o tego czy innego sędziego, lecz o tzw. Zachód, którego haski sąd jest nobliwą ekspozyturą.
Przypomnieć należy, że Jugosławia sama z siebie się nie rozsypała. Ktoś uzbroił „bośniacką armię” i dziwnym zbiegiem okoliczności znakomita większość sprzętu okazała się niemiecka, ktoś zachęcał Słowenię do secesji, ktoś systematycznie uznawał każdą wieś, która ogłaszała się republiką, ktoś do czegoś wynajął niesławną agencję Ruder Finn, ktoś w końcu skolonizował później gospodarki nowoutworzonych krajów. Ktoś także później dokańczał dzieła, z którego wyrodził się najbardziej patologiczny, nowotworowy byt w całej historii Półwyspu Bałkańskiego – Kosowo.
Wojna w Bośni była niczym innym, jak logicznym następstwem globalnych przetasowań po upadku ZSRR. Bałkany są geostrategicznie wyjątkowo cenne; Zachód nigdy o tym nie zapomniał. Scenariusz krwawej wewnętrznej rozprawy przygotowano na początku dla Bułgarii i Jugosławii. Jasnym było, że tylko międzyetniczna wojna domowa może w tym regionie doprowadzić do destabilizacji, na której upasą się później świeżo zjednoczone wówczas Niemcy i USA (plus wszyscy, którzy zechcą się w porę przyłączyć). Mało tego, był to także najpewniejszy sposób na zniszczenie obu tych najlepiej rozwiniętych krajów Półwyspu. Poza niemałym potencjałem gospodarczym, dysponowały też sporym zasobem militarnym. Na stanie bułgarskiego wojska znajdowało się więcej czołgów niż miały ich łącznie Turcja i Grecja. Tam lokalna bezpieka zdołała, swym najbardziej bodaj chytrym manewrem w całej historii swojego istnienia, zapobiec wojnie pomiędzy etnicznymi Bułgarami, a turecką mniejszością – powołując Ruch na Rzecz Praw i Swobód, dzięki któremu błyskawicznie upuszczono pary i skutecznie skanalizowano konflikt.
Czy scenariusz bośniacki miał być zapasowy, czy też realizowany równolegle – tego pewnie się nie dowiemy. Wiemy jedynie, że został przeprowadzony skutecznie, a chwilami wymykał się nawet spod kontroli. Efekt został jednak osiągnięty, Jugosławia, prawdopodobnie najbardziej postępowe zjawisko, jakie w ogóle przytrafiło się nowożytnej Europie, przestało istnieć. Z Bułgarią, jak się okazało, poradzono sobie innymi metodami.
Na wojennej pożodze początku lat `90 jednak nie poprzestano. Trzeba było aż 1999 roku i brutalnej wojny z resztkami Jugosławii, by dało się ostatecznie przejąć region. To właśnie tam znajduje się największa w Europie amerykańska baza wojskowa. W kontekście wielkich westchnień do demokracji i sprawiedliwości po wczorajszym wyroku na Karadżicia warto przypomnieć, że to nie on i nie jego wojskowi zrzucali bomby ze zubożonym uranem, nie oni wysadzali szpitale, szkoły czy ambasady, nie oni rozstrzeliwali z powietrza kolumny uchodźców, itd. Nie oni w końcu byli animatorami porozumień w Dayton, na okoliczność których światowi dygnitarze strzelali sobie słit focie z niejakim Miloszewiciem, wszem wobec ogłaszając, że tylko ten wybitny mąż stanu jest gwarantem stabilności Bałkanów. Nie oni kilka lat później zrobili z niego nowego Hitlera, nie oni też zaaranżowali scenografię podwórkową i kilka scenek rodzajowych, mających być dowodami na rzekomą „masakrę w Raczaku”, która posłużyła za ostateczny, techniczny pretekst do bombardowań, których właśnie obchodzimy 17. rocznicę. Nie oni też, czego chyba nie trzeba udowadniać, na tym całym krwawym bałaganie zyskali.