Jeśli Lewica, w dawno oczekiwanej zjednoczonej odsłonie, nie zdoła zrobić w tych wyborach dwucyfrowego wyniku, to winna mieć pretensje przede wszystkim do samej siebie. Bo jeśli PiS idzie po wygraną, sprawnie wykorzystując posiadaną przewagę infrastrukturalną (TVP i prawicowe media) oraz sprawnie kapitalizując zdobytą już wdzięczność określonego segmentu społeczeństwa, to Koalicja Obywatelska wręcz krzyczy w stronę wyborców: nie głosujcie na nas! Nie warto nam ufać nawet w najprostszych sprawach! Jeśli ktoś ma odsunąć PiS od władzy i uczynić ten kraj chociaż trochę normalniejszym, to z pewnością nie my!
Z miasta stołecznego Warszawy przekaz taki płynie nieustannie od ponad tygodnia. Po kompletnie niezrozumiałym nawet z punktu widzenia elementarnego politycznego marketingu manewrze, jakim było wystawienie w jednym z bastionów liberalizmu byłego pisowca, czystej krwi konserwatysty Kazimierza Michała Ujazdowskiego, nadeszły wieści o tym, że głośna warszawska Karta LGBT+ okazała się wielką wydmuszką. W budżecie miasta stołecznego Warszawy na bieżący rok nie przeznaczono pieniędzy na realizację jej zapisów – powiadomiła wiceprezydent Renata Kaznowska. Żeby nie było żadnych wątpliwości, dodatkowo doprecyzowano, że dodatkowych zajęć z edukacji seksualnej w szkołach też się nie przewiduje.
Platforma Obywatelska wystawiła do wiatru swój najwierniejszy, najbardziej antypisowski i najbardziej skłonny wybaczać różne potknięcia elektorat: liberalnych obyczajowo mieszkańców dużych miast. Zrejterowała z pola bitwy, którą sama rozpoczęła i na które sama swoich zwolenników kierowała. A miała być to przecież bitwa o jasnym rozkładzie sił: po jednej stronie ciemnogród, po drugiej kolorowe siły europejskiej różnorodności. Żadnych „kontrowersyjnych” tematów typu polityka mieszkaniowa, transportowa czy nawet walka z dyskryminacją kobiet (to też dla naszych „wolnościowców” za trudne). Po prostu liberalizm, otwartość i fajna Polska kontra katolicki zaścianek.
Histeryczna reakcja przeciwnego obozu medialnego tym bardziej ułatwiała takie ustawienie sporu, bo wywoływała również mobilizację w obozie własnym. Im bardziej odrażające wypowiedzi płynęły z ambon i okładek prawicowych pism, tym bardziej zmotywowani do przeciwstawiania się im byli ci, którym bliższa jest „Gazeta Wyborcza”. A także lewicowcy, czujący się w obowiązku wystąpić po stronie zaatakowanej mniejszości. Do tego stopnia, że zaistniało w pewnym momencie ryzyko, że będzie to jedyny temat w kampanii, spychający w cień inne, nie mniej ważne sprawy do załatwienia, i ostatecznie przyklepujący dwubiegunowy podział sceny politycznej. Doprawdy, do skutecznego przepchnięcia hasła, że wszyscy muszą poprzeć KO, jeśli nie chcą, żeby PiS przychodził kolejno po każdą grupę, która mu się nie podoba, brakowało bardzo niewiele.
Koalicja Obywatelska wolała jednak po raz kolejny pokazać, że nie rozumie w polityce, ba, w politycznym marketingu absolutnie niczego. Nawet tego, że PiS jeszcze długo, do wymyślenia kolejnej nagonki, będzie przyklejać jej łatkę „lewackich obrońców zboczeńców”, nieważne, ile skromnych i lokalnych w gruncie rzeczy obietnic pod adresem społeczności LGBT pozostanie tylko na papierze. Za to społeczność LGBT i ludzie, którzy wzmacnianie jej praw traktują jako miernik postępowości, mogą już na KO nie zagłosować – bo po prostu jest dla nich inna propozycja. A wystarczyło po prostu dotrzymać w Warszawie słowa.
Lewica, której sukces w tej kampanii da skuteczne pozycjonowanie się na stanowisku „ani PiS, ani PO”, dostała właśnie kolejne argumenty do ręki. Oby potrafiła je odpowiednio rozegrać. Przy okazji dostała jeszcze powtórzoną lekcję na temat, dlaczego w żadnym, ale to w żadnym wypadku nie warto wchodzić z polskimi pseudoliberałami w bliższe układy. Gdzie jest teraz Barbara Nowacka, która miała tworzyć mityczne lewe skrzydło KO? Nie może nawet przekonująco argumentować, że zajmuje się prawami człowieka.
Lewica aż tak żenujących błędów popełnić nie może. Wierzę, że nie popełni.