Jedną ze szczególnie irytujących właściwości polskiego krajobrazu społecznego jest brak odpowiedzialności za podżeganie do nienawiści wobec osób słabszych, biedniejszych lub pokrzywdzonych przez los. Jest to bardzo ważne, a nader często lekceważone zjawisko, które nadaje format świadomości mas. Rasistowski, zahaczający o stricte nazistowskie klisze obłęd antyuchodźczy, jaki obserwujemy do wielu miesięcy jest reakcją wynikającą z przekonania o – nie tylko dozwolonej – lecz wręcz nobilitującej przemocy wobec słabszych od siebie.
Odpowiedzialności za publiczne uprawianie tak ukierunkowanej pogardy i nienawiści nikt, poza jakimiś bardzo drastycznymi wyjątkami, nie ponosi, gdyż ewentualne sprowadzenie na kogoś dotkliwych konsekwencji prawnych załamałoby jeden z najważniejszych paradygmatów polskiej rzeczywistości. Nie tylko w sensie codziennych kontaktów interpersonalnych, czy kultury pracy, ale też polityki wielu instytucji.
Jedną z bardzo wielu takowych jest warszawski samorząd i jego emanacja w postaci Zarządu Transportu Miejskiego; spółki, która zarządza transportem miejskim w stołecznej aglomeracji. Kształt regulaminu ZTM określają radni. Niedawno znów się nad nim pochylili. Okazuje się, iż może z niego zniknąć zapis zezwalający na wyrzucanie ze środków publicznego transportu zbiorowego osób „budzących odrazę”. Chodzi naturalnie o osoby bezdomne.
Osoby wrażliwe, gotowe dać się ponieść naturalnie nasuwającej się emocji o radych, którzy się trochę opamiętali i stali bardziej empatyczni, spieszę poinformować, że potencjalna nowelizacja regulaminu ZTM nie ma z tym nic wspólnego. Urzędnikom miejskim, podobnie jak szefostwu spółki, nie zrobiło się bynajmniej przykro z powodu zamarzających na ulicach bezdomnych, a nawet jeżeli posmutnieli, to i tak nie zamierzają w związku z tym przestać wyrzucać ich z tramwajów czy autobusów (o metrze, które jest świadectwem naszej nowoczesności większym nawet niż osoba Ryszarda Petru, nie wspomnę). Oni po prostu uważają, że ten przepis nie jest dostatecznie konkretny.
Sam fakt, iż regulamin w takim brzmieniu został w 2012 r. ogóle uchwalony, oznacza, iż osoby, które go wówczas tworzyły, mają poważny pomyliły obszar norm prawnych i estetycznych. Tylko w umyśle polskiego urzędnika zadekretować można „odrazę”. Możliwość „usuwania osób budzących odrazę” z tramwaju czy autobusu oznacza, teoretycznie biorąc, iż mógłbym wnioskować o wyproszenie stamtąd na przykład Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego. Praktyka jest jednak zupełnie inna.
Mniejsza jednak o problemy stricte poznawcze stołecznych włodarzy. Zapis o „ludziach budzących odrazę”, jest dowodnym świadectwem zupełnego upadku etycznego i filozoficznego oraz elementarnego braku moralności. Jest to sformułowanie godne RPA z okresu rozkwitu apartheidu, Stanów Zjednoczonych z czasów niewolnictwa, czy wreszcie III Rzeszy. Mało tego, dziś stołeczni radni pochylają się nad tym sformułowaniem i nawet nie zdają sobie sprawy, w jak niepomiernej podłości grzebią. Nie zawita im do głowy żadna krytyczna refleksja, zapis wydaje im się po prostu niekonkretny. I nie chodzi bynajmniej o to, że zdolność myślenia i fantazji odjęło im do tego stopnia, by nie byli w stanie wyobrazić sobie siebie samych decydujących o tym czy dobrze zdefiniowali podczłowieka, czy prawidłowo określili parametry żydostwa albo murzyństwa w dawnej Rzeszy czy USA, i kogo można bezkarnie wyrzucać z pojazdu.
Problem polega na tym, że tego rodzaju porównanie, ani też pełnienie takiej roli w ogóle by im nie przeszkadzało, podobnie jak nie przeszkadza to przez nich rządzonym. Przemoc wobec słabszych i biedniejszych to w Polsce masowa i podniecająca emocja. Im bardziej bezpośrednia, im mocniej zinstytucjonalizowana, im brutalniej stosowana, tym większe i bardziej masowe wzbudza owacje. A na pokalane nimi sumienia jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy albo konfesjonał. Zależy od tego kto jaką prawicę woli.
[crp]