Krzywda i cierpienie obserwowane z bliska to sytuacja graniczna. Widok słabszych i wystraszonych atakowanych przez silnych i agresywnych pozostawia ślad. Wspomnienie gniewu, konfrontacji z agresorem, chęć wzięcia odwetu – to zostaje w człowieku na długo. Nie daje spokoju myśl o tym, co należy zrobić, aby podobna sytuacja nigdy już nie miała miejsca.
Dokładnie rok temu dokumentowałem wydarzenia na białostockim Marszu Równości. Widziałem potężnych mężczyzn bijących drobne kobiety; dziewczynę, na której twarzy mieszały się łzy i krew spływająca z głowy; zwyczajnie ubranych facetów, co krzyczeli do staruszki pozdrawiającej marsz: „wiemy kurwo gdzie mieszkasz”. Pamiętam telefon od kolegi, który przepraszał, że nie dotrze na marsz, bo musi pozostać w aptece, gdzie jego znajome dostały ataku paniki. Mam przed oczami twarz chłopaka w dziwnej masce, który najpierw próbował mnie powalić z półobrotu, a potem krzyczał: „a jakby twoje dziecko pedał zgwałcił?!”. Różaniec w dłoni starszej kobiety skandującej: „zakaz pedałowania”, przerażone spojrzenia młodych chłopaków z kolorowymi włosami.
To było zło w najczystszej postaci, ideologia nienawiści w działaniu. Agresorzy nie byli żadną masą wystraszonej biedoty. Widziałem grupę czerpiąca przyjemność z dominacji, nurzającą się w świadomości, że może sobie pozwolić na wszystko. Bo jest przyzwolenie władzy i gwarancja bezradności policji. Część napastników wyglądała jakby właśnie wyszła z biurowca na Złotej w Warszawie. Garnitury, całkiem drogie koszule, oczojebna biel zębów, ukazywanych podczas rechotu: „peedaały”. Była w tym i złość i specyficzna ekscytacja – trochę nienawidzę, trochę się wstydzę, a trochę jestem podniecony. Czułem się otoczony przez postacie z lynchowskich filmów, stado Bobby’ch Peru i Franków Boothów, tyle, że powtarzających całe frazy zasłyszane wcześniej w programach informacyjnych TVP.
Byli też oczywiście kibole w swoich patriotycznych łachmanach. Odziani w białe koszulki z napisem „Białystok wolny od zboczeńców” doznawali rozkoszy wspólnie z urzędnikami, przedsiębiorcami, kościółkowymi rodzinkami, prezesami fundacji czy marszałkiem sejmiku wojewódzkiego, Arturem Kosickim. Perfekcyjna ponadklasowa integracja. Każdy inni, wszyscy złączeni nienawiścią do pedałów.
Organizatorem tamtej akcji pogromowej był Przemysław Klimek, miejscowy działacz prawicowy, na co dzień prezes Podlaskiego Instytutu Rzeczpospolitej Suwerennej. O organizacji tej pisałem, kiedy po zeszłorocznych wydarzeniach wicepremier i minister kultury Piotr Gliński przyznał jej 700 tysięcy złotych z budżetu państwa. Jej działalność ogniskuje się na promowaniu kultu Zygmunta Szendzielarza, ps. Łupaszka, zbrodniarza wojennego odpowiedzialnego za mordy ludności cywilnej na Podlasiu, a także innych „wyklętych”. Instytut promuje też powszechny dostęp do broni palnej. Ciekawe w jakim celu, prawda?
Wspomniany instytut to aparat ideologiczny. Jego zadaniem jest wytwarzanie symbolicznej niezgody na egalitarne wartości, oswajanie lokalnej społeczności z językiem nietolerancji, wysyłanie sygnału: w homofobicznej nienawiści nie ma niczego złego, bronimy naszych wartości, naszych rodzin, wzorem niegdysiejszych żołnierzy wyklętych. Takie organizacje służą do ataku, spychania zwolenników równości społecznej do narożnika. Kończy się to cegłami ciskanymi w tęczowe marsze, atakami na mieszkania czeczeńskich rodzin, wzrostem poparcia dla postaw ekstremistycznych: niechęci do obcych, gejów, osób o lewicowych poglądach. Jest to nowy typ aparatu ideologicznego, wpisujący się w realizowaną m.in. przez resorty kultury i sprawiedliwości wizję alternatywnego społeczeństwa obywatelskiego. Zaangażowany obywatel, w ramach troski o dobro publiczne zabiera rodzinę i znajomych na akcje pogromowe, w poczuciu, że stawką jest walka o Polskę. Jest przekonany, że to katolicy i heteroseksualne rodziny są grupami prześladowanymi, odnajduje się w roli bojownika na ideologicznej wojnie. Oczywiście – po tej dobrej stronie.
Ataki na uchodźców, najazdy na kluby gejowskie, wyznawane przed kamerami i w mediach społecznościowych marzenia ponownego uruchomienia krematoriów. To efekt zmasowanej ideologicznej produkcji, której moce, zasilane publicznym szmalem i namaszczeniem władzy, rosną i będą rosnąć jeszcze przynajmniej przez trzy lata. A efektem będzie cierpienie, poczucie zaszczucia i wycofanie.