„Stany Zjednoczone na kolanach przed nami!” – tytułował internetowy turecki dziennik prorządowy Yeni Akit, kiedy padła wiadomość, że po rozmowach prezydenta Erdogana z Amerykanami nastąpi pięciodniowe zawieszeni broni w północnej Syrii. Ba, mało tego, hasztag „TürkiyeKazandi” („Turcja wygrała”) był w ciągu następnej doby najczęściej dzielonym tagiem na tureckim Twitterze. Minister spraw zagranicznych Mevlüt Cavusoglu sam wkrótce z dumą podkreślał, że Waszyngton „musiał ulec” tureckiej determinacji. Skąd to poczucie triumfu?
Donald Trump wysłał silną delegację do Ankary – wiceprezydent Pence i szef imperialnej dyplomacji Pompeo mieli załatwić dwie rzeczy: upewnić się, że Turcja nie ma zamiaru opuszczać NATO i doprowadzić do powstrzymania jej operacji w Syrii, co jest potrzebne na uspokojenie wewnętrznego, amerykańskiego rynku politycznego, zaburzonego nieco opuszczeniem Kurdów. Pence i Pompeo osiągnęli niby oba cele – Turcy zgodzili się pozostać „strategicznym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w NATO”, co znalazło się na czele komunikatu po owych rozmowach, a administracja Trumpa może twierdzić, że jednak dba o Kurdów, skoro zaoszczędzi im pięć dni natowskiej wojny.
Ci Turcy, którzy popierają napad na północną Syrię (a jest ich większość), cieszą się z takiego rozwiązania, bo znaczy ono, że Amerykanie w pełni akceptują cele tureckiej operacji. Prezydent Erdogan dał USA, czego z grubsza chciały w zamian za ich rezygnację z najgorszych antytureckich sankcji, a dalszy ciąg swej antykurdyjskiej wojny uzależnił od warunków, które stawiał już przed 9 października, dniem rozpoczęcia swej interwencji: kurdyjskie oddziały zbrojne mają się wycofać poza linię, którą narysował na mapie Syrii. Inaczej mówiąc, zrobił jedynie małą przerwę, by dowieść swej dobrej woli i jednocześnie zmusić Amerykę do ostatecznego uznania swych planów.
Porozumienie amerykańsko-tureckie jest tak groteskowe, że nie ma oczywiście żadnego potwierdzenia w terenie. Powiedzmy, że obie strony, Kurdowie i Turcy, oskarżają się nawzajem o łamanie zawieszenia broni, lecz prawda jest taka, że strona turecka ani na chwilę nie przestała strzelać i bombardować, szczególnie w bronionym przez Kurdów Ras al-Ajn (kurd. Sere Kanije). Spokój panuje jedynie w Tal Abjad (Gire Sipi), drugim atakowanym przez Turków mieście, ale to dlatego, że Turcy je zdobyli. Trzeba pamiętać, że Turcja nie zaatakowała na całej długości swej granicy z Rożawą, a jedynie odcinek między tymi miejscowościami, ok. 120 km. Dlaczego? Bo akurat w tej części północnej Syrii Kurdowie nie są większością, a miejscowi arabscy sunnici, często niezbyt przekonani do kurdyjskich rozwiązań ustrojowych, chętniej zaaprobują wejście Turków.
Prawdę mówiąc to nawet nie są Turcy, lecz syryjscy Turkmeni i sunnici, których Erdogan rzucił na pierwszą linię. Tzw. Narodowa Armia Syryjska (NSA) to finansowana i szkolona przez oficerów NATO zbieranina kilkudziesięciu ugrupowań zbrojnych wywodzących się z syryjskiej Al-Kaidy i Państwa Islamskiego. Doszła ona już do „linii Erdogana” w środkowej części odcinka między Tal Abjad a Ras al-Ajn i raczej szybko stamtąd nie wyjdzie. Zawieszenie broni pozostaje całkowicie papierowe.
W ostatni dzień owego lipnego rozejmu turecki prezydent będzie rozmawiać z prezydentem Rosji, ostatnią nadzieją Kurdów i sojusznikiem Syrii. Co się szykuje? Rosjanie mogą zgodzić się na tymczasową turecką okupację zaatakowanego odcinka, w zamian za pozostawienie reszty Rożawy w spokoju, co nie będzie łatwe. Turcja chce jednak wyraźnie siedzieć na dwóch krzesłach, korzystać z poparcia NATO i Rosji, a to daje Rosjanom pewien margines manewru. Jeśli wymogą jakieś mniej lipne rozwiązanie niż amerykańskie, choćby częściowe, Kurdowie będą mogli pozostać na swej ziemi, a jeśli nie, czeka ich los, jaki cierpią od dawna, niestety.
Demokracja czy demokratura
Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…
Według najnowszych doniesień Syryjskie Syły Demokratyczne (SDF) zgodziły się wycofać 30 km od granicy z Turcją. Innymi słowy, to koniec: Turcja i Trump wygrali. Jedyne, co chyba udało się osiągnąć, to że większości tych terenów nie zajmą Turcja i podlegli jej islamiści, tylko rząd syryjski. Chociaż to jeszcze nic pewnego, jest to w rękach Rosji.