Instagramowy feminizm przechodzi ciężki czas od ubiegłego tygodnia. Kryzys zapoczątkowała Maja Staśko, która oburzona faktem, że znany i nastawiony na zysk raper reklamuje znaną i nastawioną na zysk sieć gastronomiczną. Zdecydowała się zatem na performatywne rzucenie cheesburgerem. Po dość spóźnionej autorefleksji skonstatowała, że ktoś tę nieszczęsną kanapkę (z podłogi) zje. Na Staśko – tym razem zarówno z lewej jak i prawej strony – spadła fala krytyki.
Maja Staśko zdecydowała się za swój nieprzemyślany ruch jednak przeprosić. Ale tak, by nie przeprosić. Z jednej strony opublikowała dwa długie posty w których bije się w pierś, a z drugiej wrzuciła na story wypowiedzi innych osób, które miałyby ją rozgrzeszyć. I oczywiście, jak to Maja Staśko, nie omieszkała podzielić się z fanami tragicznym stanem psychicznym, który jest skutkiem hejtu skierowanego w jej stronę.
Kolejny przystanek: największa gwiazda polskiego różowego feminizmu – Martyna Kaczmarek. Martyna jest bardzo przedsiębiorczą dziewczyną, z uporem maniaka chwali się osiągnięciami i świetnym startem, który miała, by móc podkreślić, że niczego nie osiąga się samemu. Martyna ma w istocie nosa do interesu, bo nauczyła się skutecznie monetyzować reprezentowane przez siebie poglądy. Najpierw książka o dość wygórowanej cenie, w końcu własna marka ubrań. Nazwa sklepu – Herstoria. W ofercie ma sukienki i marynarki za 400-500 zł. Pierwszą kolekcję nazwała imieniem swojej największej idolki, dzięki której – jak sama często mówi – zaczęła się nazywać feministką.
Zastanawiacie się, czy może to Aleksandra Kołłontaj? Nie. Angela Davis? Nic z tych rzeczy. To może przynajmniej Simone Beauvoir albo Virginia Woolf? Też nie.
Prawidłowa odpowiedź: Emma Watson. Aktorka i modelka z wyższych klas, której majątek pod koniec ubiegłej dekady wyniósł około 28 milionów dolarów.
I trzeba przyznać, że upodobanie do Watson, filantropki-bogaczki w deseń Bono i uczynienie jej twarzą własnej marki dość dobrze obrazuje pojęcie Kaczmarek na temat feminizmu, a zwłaszcza na temat hasła herstoria. I to, do kogo Martyna swój feminizm kieruje, a raczej – komu próbuje go sprzedać. Klasie wyższej, która będzie mogła sobie pozwolić, by za źle skrojoną marynarkę zapłacić 450 zł.
Kiedy jedna z fanek przyznała na jej stories, że nie do końca będzie stać ją na tak drogą sukienkę, Martyna odpowiedziała „spoko, kochana, to kupisz sobie apaszkę” Bo apaszka ze sklepu Martyny kosztuje (tylko) 50 zł.
Oczywiście również Martynę spotkała krytyka (i to ze strony osób, których wiedza o feminizmie nie jest tak powierzchowna, jak Martyny), więc postąpiła dość podobnie, jak Maja: również zaczęła epatować pogorszeniem stanu swego zdrowia psychicznego, spowodowanym oczywiście przez hejt. Doczekaliśmy się też no-apology – Martyna w dobroci serca postanowiła zmienić nazwę sklepu na „Herstore” oznajmiając jednak z cynicznym uśmiechem, że nie ma zamiaru rezygnować z nazwy herstoria i zaraz założy sobie fundację o tej nazwie.
Jednak instaaktywistki i aktywiści nie dali sobie zamydlić oczu zmianą nazwy. Oskarżenia były poważniejsze niż tylko przywłaszczenie sobie terminu herstoria. Martyna sięgnęła więc po silniejszy kaliber: blokowanie kont, usuwanie wszystkich komentarzy linkujących materiały ze słowami krytyki i grożenie pozwami. Trzeba przyznać, że podawanie do sądu osób, które miały czelność zwrócić jej uwagę, że feminizm to nie tylko pastelowa ikonografika lub sukienka na sprzedaż, jest wyższą formą autokompromitacji Martyny.
Mam na koniec do dziewczyn dwie prośby. Pierwsza: nauczcie się odróżniać przemoc słowną od konstruktywnej krytyki. Druga: jeśli Wasze zdrowie psychiczne wisi na włosku z powodu Waszego aktywizmu, to mądrą decyzją byłoby go sobie przynajmniej na jakiś czas darować, a potem przemyśleć, czy to, co sobą reprezentujecie, jest determinowane przez chęcią działania na rzecz kobiet, czy dość niską etycznie próbą budowania swej osobistej marki.
Bo trzeba przyznać, że czwarta fala feminizmu poszła troszkę jak nowe Gwiezdne Wojny – w bardzo niepokojącą stronę.